Michael Haneke ma 67 lat. Wysoki, bardzo szczupły, w czarnym garniturze i czarnej koszuli, w okularach w cienkiej, drucianej oprawie. Siwa broda, siwe włosy opadające po dwóch stronach czoła, uważne spojrzenie. Rzadko się uśmiecha i wytwarza wokół siebie pewien dystans. Nie ma w nim nic z jowialnego gawędziarza, w czasie rozmowy jest skupiony i precyzyjny.
– Nie czuję się mentorem czy moralistą, jak czasem sugerują dziennikarze – mówi. – Jestem wrośnięty w cywilizację europejską, więc opowiadam w swoich filmach o problemach społeczeństw wysoko rozwiniętych. Nie próbuję diagnozować bolączek Trzeciego Świata, bo patrzyłbym na nie z zewnątrz, jak badacz. Takie spojrzenie zostawiam socjologom.
W swoich filmach: „Benny’s Video”, „71 fragmentów” czy „Funny Games”, „Kod nieznany”, „Pianistka”, „Ukryte”, stale powraca do tego samego tematu – agresji i przemocy narastających w zachodnich społeczeństwie. – Nie mam obsesji na punkcie gwałtu, to świat ją ma – mówi. – Pokazuję przemoc na ekranie, bo się jej boję. Tak naprawdę opowiadam o własnym strachu i przerażeniu. Czy pani nie widzi różnicy między filmami moimi a na przykład Tarantino lub Stone’a? Oni są wspaniałymi reżyserami, ale w „Pulp Fiction” przemoc jest zabawna, a w „Urodzonych mordercach” atrakcyjna, podszyta przewrotną ideologią wolności. Ja nie zapewniam widzowi dobrego humoru. Staram się, żeby wyszedł z kina z poczuciem dyskomfortu.
Niepokoi go też rola mediów, to, że coraz częściej stajemy się ofiarami ich manipulacji. Obserwuje, jak przestajemy odbierać świat rzeczywisty, zaczynamy przyswajać sobie jego odwzorowanie pokazywane w telewizji, tworzone przez prasę. To według niego niebezpieczne zjawisko.
Haneke powiedział kiedyś, że dobry film przypomina rosyjską matrioszkę. – Tak, można go odczytywać na różnych poziomach. Osobistym, rodzinnym, społecznym, politycznym. Mam nadzieję, że ja daję widzom taką szansę.