Urodziłem się w domu złym

Wojciecha Smarzowskiego nie interesuje robienie błahych filmów.

Aktualizacja: 01.12.2009 11:22 Publikacja: 30.11.2009 00:01

Urodziłem się w domu złym

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

[b]Zobacz na tv.rp.pl - [link=http://www.rp.pl/artykul/398906.html]Dojrzałe, mocne kino czy efektowne epatowanie złem[/link][/b]

W czasie stanu wojennego krążył dowcip o małej dżdżowniczce, która rozmawiała z matką. „Mamo, co to jest takie intensywne, zielone?”. „To jest trawa, córeczko”. „A co to jest takie ciepłe i jasne?”. „To jest słońce, córeczko”. „Mamo, a jeśli świat jest taki piękny, to dlaczego my żyjemy w ciemnych korytarzach?”. „Bo to jest nasza ojczyzna, córeczko”.

Tak trochę jest z filmami Wojciecha Smarzowskiego. Jedni robią komedie romantyczne, w których Warszawa przypomina Manhattan, a on filmem wali widza w łeb jak obuchem. W „Weselu”, w „Domu złym” pokazuje mentalność, którą wnieśliśmy z komunizmu w nowy czas: bezinteresowną zawiść, skłonność do korupcji, rozwiązywanie problemów za pomocą strumieni wódki, chciwość spotęgowaną przez kapitalizm.

Czy tylko taka jest Polska? Nie, z pewnością nie. Ale taka też jest. A Smarzowski chce rozmawiać z widzem poważnie: – Robienie błahych filmów mnie nie interesuje. Trzeba wiedzieć, po co wyciąga się kamerę z robura – mówi.

Dziennikarze stale pytają go o to samo: dlaczego nie lubi ludzi. Ma przygotowaną dyżurną odpowiedź: „Rano ich lubię, w południe mam różnie, a wieczorem słabo”. Ale zaraz dodaje, że to rano czasem może trwać rok.

Jest osobny. Z boku środowiskowych układów. Ani młody, ani stary. Ani specjalnie doświadczony, ani debiutant. Ale obie jego pełnometrażowe fabuły są bardzo ważne.

Smarzowski ma własny, rozpoznawalny styl. I śmieszą go porównania jego filmów z „Fargo” czy dziełami Tarantino. Oni są oddaleni o ocean i lata świetlne. On jest bardzo stąd. Nie pławi się w okrucieństwie ani się nim nie bawi. Jego filmy bolą. Opowiadają o świecie, który może nie jest najlepszym ze światów, ale jest jego. I nasz, czy tego chcemy czy nie.

– Urodziłem się w domu złym – przyznaje zwyczajnie.

[srodtytul]Nie pokazywać wszystkiego[/srodtytul]

Urodził się 46 lat temu w Korczynie koło Krosna, wychował w Jedliczu. Na Podkarpaciu, niedaleko miejsc, gdzie toczy się akcja jego ostatniego filmu. Kiedy pytam o wczesne lata, przez chwilę milczy.

– Jak napisał Marek Hłasko, „Dzieciństwo każdy miał trudne” – mówi z uśmiechem. I nie chce dotykać spraw prywatnych. – Coś trzeba zostawić dla siebie. Od początku wiedziałem, po której stronie kamery chcę być i nie sprzedaję ani nie eksponuję własnej osoby. Nie lubię wywiadów, zdjęć, bankietów. Wyraźnie oddzielam sprawy zawodowe od rodzinnych. Więc może tylko powiem, że moje dzieciństwo nie było ani udane, ani nieudane. Średnia krajowa.

Chętniej opowiada o Jedliczu, podkarpackim miasteczku, w którym się wychował.

– Tam poznawałem świat, a ponieważ życia nie można spróbować, nie wiem, jak byłoby gdzie indziej. Kim bym był, gdybym dojrzewał w dużej aglomeracji. Jestem z Jedlicza i już – mówi.

W pięciotysięcznym, położonym nad Jasiołką mieście stoi neogotycki kościół i pałac Stawiarskich, w którym dzisiaj mieści się liceum. Przede wszystkim jednak jest rafineria nafty. To ona dawała ludziom pracę, dyktowała rytm życia.

– W małym mieście na młodego chłopaka nie czeka zbyt wiele atrakcji. Był klub piłkarski Nafta i kino – też Nafta, bo w Jedliczu oprócz restauracji wszystko się tak nazywało. Do teatru pierwszy raz pojechałem w liceum. No ale kino pracowało przez pięć dni w tygodniu, dawało dwa seanse dziennie. Cały czas tam siedziałem. . Teraz to kino stoi puste.

W Jedliczu Smarzowski chodził do podstawówki i do liceum. Ale po maturze nie miał pomysłu na siebie. Może to była wina szkoły, może sytuacji – był stan wojenny, a może sam nie miał jeszcze żadnej pasji. Wiedział tylko, że nie chce iść do wojska, dlatego wymyślił sobie dwuletnie Studium Kulturalno-Ośwatowe w Krośnie. Uczył się w nim cztery lata i dyplomu nie zrobił, ale spotkał tam Andrzeja Szulkowskiego, później operatora „Małżowiny”, „Kuracji” i „Wesela”. – To od niego dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak szkoła filmowa w Łodzi – przyznaje.

Do Filmówki nie jest łatwo się dostać, więc – znowu uciekając przed poborem – zdał na filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. – Świetnie studia – twierdzi. – Zaliczałem po trzy filmy dziennie, a zdarzało się, że wracałem do akademika i oglądałem następny. Pamiętam, w TVP szedł wtedy cykl poświęcony Herzogowi. Wpatrywałem się w czarno-biały, zaśnieżony ekran, ponad głową portiera. Jakość tragiczna, a ja tak tkwiłem, razem z podobnymi zapaleńcami, w siwym od papierosowego dymu korytarzu. Ale te filmy Herzoga bardzo głęboko we mnie zapadły.

Z filmoznawstwa wyrzucili go po roku, bo nie podszedł do letniej sesji. Ale był już wtedy studentem Filmówki. Wydziału Operatorskiego.

– Wykalkulowałem sobie, że na 200 kandydatów na operatorkę było osiem miejsc, a na reżyserię tylko sześć. Nie, to żart... W szkole krośnieńskiej był wydział Fotografia i Film. Miałem wrażenie, że operatorka to ciekawe zajęcie.

Za pierwszym razem pojechał na egzaminy z marszu, trochę jak turysta. Odpadł w pierwszym etapie. Po roku znów próbował. Wcześniej pojechał na konsultacje i – jak mówi – to było jego najważniejsze doświadczenie w szkole filmowej. Pokazał wtedy swoje zdjęcia: pejzaże, portrety, akty, martwą naturę.

– Praca nie zastąpi talentu, ale się przyłożyłem do tych zdjęć – śmieje się Smarzowski. – Porozkładałem i czekam, co ci profesorowie powiedzą. Zaległa niezręczna cisza. Wreszcie odezwał się profesor Tylman: „No, ale nie musi pan nam pokazywać wszystkiego, co pan robi”. Nie od razu to zrozumiałem, ale w końcu dotarło. Nie chodzi o to, żeby być najlepszym we wszystkim. To najcenniejsza lekcja, jaką wyniosłem ze szkoły filmowej.

Na studiach robił etiudy operatorskie, dostał absolutorium. Choć czuł już, że ustawianie światła nie pasjonuje go, bo chce opowiadać własne historie. Ale z czegoś trzeba żyć, więc wynajmował się jako operator w telewizji, robił reklamy, teledyski.

– W reklamie wszystko robi się na zamówienie – mówi. – Klient płaci i wymaga. W teledyskach miałem pełną wolność. Szkoliłem warsztat, nauczyłem się montażu. A w pewnym momencie zrozumiałem, że skoro już zaczynam wiedzieć jak, to muszę zadać sobie pytanie: „Po co?”. Kiedy robiłem klip zespołowi Myslovitz, już chyba wiedziałem.

Za ten teledysk „To nie był film” dostał w 1999 roku nagrodę Fryderyka. Coraz częściej pracował jako realizator, a kolegów prosił, żeby robili zdjęcia. Był już wtedy w Warszawie, od długiego czasu próbował doprowadzić do realizacji swojego scenariusza – „Małżowiny”. Dariusz Jabłoński z Apple Film chciał ten film wyprodukować. Ale zbieranie pieniędzy trwało, a droga do debiutu nie była łatwa. Projekty niekomercyjne powstawały dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i telewizji publicznej. A zaczynał się czas wielkich produkcji, które wysysały z kasy inwestorów każdą złotówkę.

[srodtytul]Aktor ważniejszy od kadru[/srodtytul]

Czekając na pierwszy klaps, Smarzowski przyjmował jeszcze zlecenia operatorskie, żeby się utrzymać. Wreszcie trafił na plan belgijskiego filmu dokumentalnego. Były tam cztery wątki, każdy filmował inny operator, za jedną z kamer stanął też Andrzej Szulkowski.

– Siedzieliśmy w szpitalu, każdy kręcił swoją część. Potem była projekcja materiałów. Szulkowski oddał idealne, dwaj inni koledzy też dobre. Moja kamera była beznadziejnie chaotyczna. Pomyślałem, że gdyby operator przyniósł mi coś takiego, to bym go zabił. Zapytałem sam siebie, dlaczego zrobiłem złe zdjęcia. Zrozumiałem, że od razu montowałem obrazy w głowie. Robiłem tylko to, co według mnie powinno znaleźć się w filmie. A operator nie ma prawa podejmować takich decyzji. Musi dać reżyserowi szansę zrobienia własnego filmu. Myślałem o tym, myślałem, w końcu zadzwoniłem do Andrzeja i powiedziałem: „Nie robię więcej zdjęć”.

Dotrzymał słowa. Nawet przy własnych filmach nie staje za kamerą. W 1999 roku wyjechał na plan „Małżowiny”. To była opowieść o samotności,

o procesie tworzenia, o zderzeniu rzeczywistości z wyobraźnią artysty, wreszcie o demonach tkwiących w człowieku. W scenografii jak ze „Zbrodni i kary” Wojciech Smarzowski opowiedział dramat pisarza, który zamyka się w mieszkaniu, żeby – wśród odgłosów dochodzących zza ścian – napisać książkę. W roli głównej wystąpił Marcin Świetlicki, zdjęcia Smarzowski powierzył Szulkowskiemu.

– Jeszcze na początku zdjęć bardziej mnie interesował kadr niż Marcin. Szybko jednak zrozumiałem, że to ja jestem dla niego, a nie on dla mnie. Zacząłem rozmawiać z nim, słuchać. Zacząłem pracować z aktorem.

Godzinna „Małżowina” stała się jego szkołą reżyserii. Potem był teatr telewizji „Kuracja” według książki Jacka Głębskiego. Historia lekarza-psychiatry, który chcąc poznać psychikę chorego człowieka, udaje w szpitalu pacjenta. O książce Głębskiego opowiedział mu Paweł Konic w trakcie jakiegoś koncertu. Następnego dnia rano Smarzowski kupił egzemplarz, wieczorem pisał już adaptację, a firma producencka nabywała od autora prawa.

Przedstawienie zostało chłodno przyjęte na kolaudacji, ale – zaproszone przez Kazimierza Kutza – wygrało festiwal Interpretacje. I otworzyło reżyserowi drogę do debiutu.

Miał już wówczas scenariusz „Domu złego”, ale nikt nie chciał w taki mroczny film zainwestować. Wiedział, że musi wymyślić coś innego. – Zastanawiałem się, co mnie najbardziej wkurza, i pomyślałem: „Chyba to, że światem rządzi pieniądz”. Tak narodził się pomysł „Wesela”.

To był jego debiut fabularny, ale też pierwsza fabuła nowej firmy producenckiej „Filmit”. Do Anny Iwaszkiewicz zaprowadził go przyjaciel Bartłomiej Topa. – Trafiliśmy na dobry okres – mówi Smarzowski. – Ludzie zaczęli być zmęczeni superprodukcjami mistrzów – słabymi, ale za to kosztownymi. Decydenci potrzebowali alibi, że promują również młodych, a ja z tą swoją zbliżającą się czterdziechą i nagrodami za „Kurację” byłem całkiem okej.

Zrobił film o schamiałej, skorumpowanej, rządzonej przez pieniądze Polsce. Z przekorą odniósł się do mitu Wyspiańskiego, jakby chciał pokazać, w jakim miejscu jesteśmy jako naród, w co wierzymy, do czego dążymy. Refleksje były smutne, ale gdzieś na końcu zostawił widzowi nadzieję, gdy pozwalał młodym zakochanym ludziom uciec z wesela.

To był rok 2004. Za „Wesele” Wojciech Smarzowski dostał nagrodę w Gdyni i Złote Orły. Potem jeszcze paszport „Polityki”. – To były ważne nagrody – uważa. – Dzięki nim przestałem być anonimowy dla decydentów.

Co nie znaczy, że było łatwiej. – Za często w życiu oceniają mnie ludzie, których prac nie szanuję – mówi otwarcie. – Myślę na przykład o ocenach scenariusza. To jest dyletantyzm. Uwagi ekspertów na temat „Domu złego” mam do dzisiaj.

Choć akurat w przypadku „Domu złego” niezdecydowanie inwestorów wyszło mu na dobre.

– Gdybym nakręcił ten film kilka lat temu, to byłby to tylko thriller.

Cofnął się do lat 1978 – 1982. Sportretował PRL położony z dala od Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Pokazał mentalność, jaką wnosimy ze sobą w nowy czas. I znów: wódę lejącą się strumieniami, skorumpowaną władzę, przekręty, donosicielstwo, szantaż, zbrodnię.

Pierwszy raz pracował z operatorem Krzysztofem Ptakiem, a do jego stałej ekipy aktorskiej Mariana Dziędziela, Arkadiusza Jakubika, Bartłomieja Topy, Roberta Wabicha dobiło kilka nowych osób.

– Jestem otwarty – zapewnia.

– Choć to prawda, że kompletowanie obsady zaczynam od Dziędziela.

Pytam, jak reaguje na zarzuty, że ta Polska w „Domu złym” jest plugawa i koszmarna. – Robię filmy uczciwie, nie występuję z pozycji mentora

– broni się. – Sam dojrzewałem w tych czasach i sam, mam tego świadomość, nie jestem w stanie się z nich wyzwolić. W kinie opowiadam o tym, co mnie przejmuje. Szukam historii, które dają się odczytywać na wielu poziomach. Inaczej byłyby jedynie opisem jednej weselnej imprezy albo jednej zbrodni. A ja właśnie chcę, żeby widz znalazł w nich coś więcej, dostrzegł głębszą refleksję na temat Polski.

[srodtytul]Komedia tak, ale w walonkach[/srodtytul]

Pomiędzy filmami zarabia na życie, reżyserując seriale. „Na Wspólnej”, „Brzydulę”. Pytania o tę pracę też należą do obowiązkowego zestawu w dziennikarskich wywiadach. Odpowiada: „Robię to dla pieniędzy, ale najlepiej jak potrafię”.

– Wprowadziłem jasny podział, kiedy pracuję dla pieniędzy, a kiedy dla idei – mówi. – Nie robię niczego pośrodku. Dzięki temu jestem zdrowszy psychicznie.

Pytam, jak udaje mu się przechodzić do kina z seriali, gdzie pracuje się jak w hurtowni. Nie wszyscy reżyserzy to potrafią. – Z planu „mielonki” rzeczywiście trudno przeflancować się do kina – przyznaje. – Ale jak ktoś ma coś do powiedzenia, to sobie poradzi. Ja robię sobie przerwy, praca przy serialu zajmuje mi średnio cztery miesiące w roku. Przez pozostały czas mogę nie zaprzątać sobie głowy zarabianiem pieniędzy.

Teraz reżyseruje „Londyńczyków”. Ma kilka projektów, które kiedyś nie wypaliły, ale może jeszcze uda mu się je zrobić. Opowieść o „Gromie”, film o korupcji w policji „Drogówka”, którego scenariusz napisał kilka lat temu.

– Idea jest fajna, bo wszystko zaczyna się na tylnym siedzeniu radiowozu, a kończy w Brukseli. A tak swoją drogą... Tyle lat, a tekst nie traci aktualności. Chyba pewne pokolenie musi wymrzeć, żeby zmieniła się polska mentalność.

Choć najbardziej realna jest realizacja scenariusza Michała Szczerbica. To byłby film historyczny, o trudnej miłości „na gruzach”, z unicestwieniem Mazurów w tle.

Czy potrafiłby zrobić komedię romantyczną? – Akcja musiałaby się dziać w pegeerze, wszyscy chodziliby w walonkach i pili bimber. Ale pewnie byłaby dobrze skonstruowana psychologicznie i przyzwoicie zagrana. Różniłaby się od innych moich rzeczy tym, że na końcu byłoby dobrze.

Niedawno za „Dom zły” odbierał laury w Gdyni i nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym, pewnie jeszcze z tym filmem pojeździ po zagranicznych festiwalach. Ale teraz chce odpocząć. Przez pracoholizm brakuje mu czasu dla rodziny, a ma żonę i dwóch synów. Oni go zmienili.

– Była nawet taka sytuacja: dostałem z Teatru Telewizji scenariusz. Ani dobry, ani zły, ale ponury. To było w czasie, kiedy rodziły się moje dzieci.

I nie byłem w stanie tego dźwignąć. Nawet gdyby ten tekst był najlepszy na świecie, nie mógłbym go zrobić.

Zresztą w ogóle robienie takich obrazów jak „Wesele” czy „Dom zły” kosztuje: – Muszę dozować sobie tę filmową traumę. Muszę robić przerwy, naładować baterie, pooddychać, zobaczyć jasne strony świata. Wyzerować głowę. Pewnie dlatego robię filmy co pięć lat.

Po tym ostatnim, ciężkim roku, tęskni za wakacjami z rodziną.

– Dotąd jeździłem na urlop bez telefonu, teraz dojrzałem do tego, żeby zostawić w domu także komputer. Może do Włoch, bo blisko, dobre wina i dobre jedzenie. I słońce. Im starszy jestem, tym bardziej czuję, że potrzeba mi słońca.

A jak widzi siebie za dziesięć lat?

– Za dziesięć lat pewnie znowu będę się musiał tłumaczyć z kolejnej ponurej historii bez happy endu. Ale przecież jest tak dużo opowiastek, które dobrze się kończą, że jedno uderzenie młotkiem w łeb nie zaszkodzi.

[b]Zobacz na tv.rp.pl - [link=http://www.rp.pl/artykul/398906.html]Dojrzałe, mocne kino czy efektowne epatowanie złem[/link][/b]

W czasie stanu wojennego krążył dowcip o małej dżdżowniczce, która rozmawiała z matką. „Mamo, co to jest takie intensywne, zielone?”. „To jest trawa, córeczko”. „A co to jest takie ciepłe i jasne?”. „To jest słońce, córeczko”. „Mamo, a jeśli świat jest taki piękny, to dlaczego my żyjemy w ciemnych korytarzach?”. „Bo to jest nasza ojczyzna, córeczko”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą