Miał już wówczas scenariusz „Domu złego”, ale nikt nie chciał w taki mroczny film zainwestować. Wiedział, że musi wymyślić coś innego. – Zastanawiałem się, co mnie najbardziej wkurza, i pomyślałem: „Chyba to, że światem rządzi pieniądz”. Tak narodził się pomysł „Wesela”.
To był jego debiut fabularny, ale też pierwsza fabuła nowej firmy producenckiej „Filmit”. Do Anny Iwaszkiewicz zaprowadził go przyjaciel Bartłomiej Topa. – Trafiliśmy na dobry okres – mówi Smarzowski. – Ludzie zaczęli być zmęczeni superprodukcjami mistrzów – słabymi, ale za to kosztownymi. Decydenci potrzebowali alibi, że promują również młodych, a ja z tą swoją zbliżającą się czterdziechą i nagrodami za „Kurację” byłem całkiem okej.
Zrobił film o schamiałej, skorumpowanej, rządzonej przez pieniądze Polsce. Z przekorą odniósł się do mitu Wyspiańskiego, jakby chciał pokazać, w jakim miejscu jesteśmy jako naród, w co wierzymy, do czego dążymy. Refleksje były smutne, ale gdzieś na końcu zostawił widzowi nadzieję, gdy pozwalał młodym zakochanym ludziom uciec z wesela.
To był rok 2004. Za „Wesele” Wojciech Smarzowski dostał nagrodę w Gdyni i Złote Orły. Potem jeszcze paszport „Polityki”. – To były ważne nagrody – uważa. – Dzięki nim przestałem być anonimowy dla decydentów.
Co nie znaczy, że było łatwiej. – Za często w życiu oceniają mnie ludzie, których prac nie szanuję – mówi otwarcie. – Myślę na przykład o ocenach scenariusza. To jest dyletantyzm. Uwagi ekspertów na temat „Domu złego” mam do dzisiaj.
Choć akurat w przypadku „Domu złego” niezdecydowanie inwestorów wyszło mu na dobre.
– Gdybym nakręcił ten film kilka lat temu, to byłby to tylko thriller.
Cofnął się do lat 1978 – 1982. Sportretował PRL położony z dala od Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Pokazał mentalność, jaką wnosimy ze sobą w nowy czas. I znów: wódę lejącą się strumieniami, skorumpowaną władzę, przekręty, donosicielstwo, szantaż, zbrodnię.
Pierwszy raz pracował z operatorem Krzysztofem Ptakiem, a do jego stałej ekipy aktorskiej Mariana Dziędziela, Arkadiusza Jakubika, Bartłomieja Topy, Roberta Wabicha dobiło kilka nowych osób.
– Jestem otwarty – zapewnia.
– Choć to prawda, że kompletowanie obsady zaczynam od Dziędziela.
Pytam, jak reaguje na zarzuty, że ta Polska w „Domu złym” jest plugawa i koszmarna. – Robię filmy uczciwie, nie występuję z pozycji mentora
– broni się. – Sam dojrzewałem w tych czasach i sam, mam tego świadomość, nie jestem w stanie się z nich wyzwolić. W kinie opowiadam o tym, co mnie przejmuje. Szukam historii, które dają się odczytywać na wielu poziomach. Inaczej byłyby jedynie opisem jednej weselnej imprezy albo jednej zbrodni. A ja właśnie chcę, żeby widz znalazł w nich coś więcej, dostrzegł głębszą refleksję na temat Polski.
[srodtytul]Komedia tak, ale w walonkach[/srodtytul]
Pomiędzy filmami zarabia na życie, reżyserując seriale. „Na Wspólnej”, „Brzydulę”. Pytania o tę pracę też należą do obowiązkowego zestawu w dziennikarskich wywiadach. Odpowiada: „Robię to dla pieniędzy, ale najlepiej jak potrafię”.
– Wprowadziłem jasny podział, kiedy pracuję dla pieniędzy, a kiedy dla idei – mówi. – Nie robię niczego pośrodku. Dzięki temu jestem zdrowszy psychicznie.
Pytam, jak udaje mu się przechodzić do kina z seriali, gdzie pracuje się jak w hurtowni. Nie wszyscy reżyserzy to potrafią. – Z planu „mielonki” rzeczywiście trudno przeflancować się do kina – przyznaje. – Ale jak ktoś ma coś do powiedzenia, to sobie poradzi. Ja robię sobie przerwy, praca przy serialu zajmuje mi średnio cztery miesiące w roku. Przez pozostały czas mogę nie zaprzątać sobie głowy zarabianiem pieniędzy.
Teraz reżyseruje „Londyńczyków”. Ma kilka projektów, które kiedyś nie wypaliły, ale może jeszcze uda mu się je zrobić. Opowieść o „Gromie”, film o korupcji w policji „Drogówka”, którego scenariusz napisał kilka lat temu.
– Idea jest fajna, bo wszystko zaczyna się na tylnym siedzeniu radiowozu, a kończy w Brukseli. A tak swoją drogą... Tyle lat, a tekst nie traci aktualności. Chyba pewne pokolenie musi wymrzeć, żeby zmieniła się polska mentalność.
Choć najbardziej realna jest realizacja scenariusza Michała Szczerbica. To byłby film historyczny, o trudnej miłości „na gruzach”, z unicestwieniem Mazurów w tle.
Czy potrafiłby zrobić komedię romantyczną? – Akcja musiałaby się dziać w pegeerze, wszyscy chodziliby w walonkach i pili bimber. Ale pewnie byłaby dobrze skonstruowana psychologicznie i przyzwoicie zagrana. Różniłaby się od innych moich rzeczy tym, że na końcu byłoby dobrze.
Niedawno za „Dom zły” odbierał laury w Gdyni i nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym, pewnie jeszcze z tym filmem pojeździ po zagranicznych festiwalach. Ale teraz chce odpocząć. Przez pracoholizm brakuje mu czasu dla rodziny, a ma żonę i dwóch synów. Oni go zmienili.
– Była nawet taka sytuacja: dostałem z Teatru Telewizji scenariusz. Ani dobry, ani zły, ale ponury. To było w czasie, kiedy rodziły się moje dzieci.
I nie byłem w stanie tego dźwignąć. Nawet gdyby ten tekst był najlepszy na świecie, nie mógłbym go zrobić.
Zresztą w ogóle robienie takich obrazów jak „Wesele” czy „Dom zły” kosztuje: – Muszę dozować sobie tę filmową traumę. Muszę robić przerwy, naładować baterie, pooddychać, zobaczyć jasne strony świata. Wyzerować głowę. Pewnie dlatego robię filmy co pięć lat.
Po tym ostatnim, ciężkim roku, tęskni za wakacjami z rodziną.
– Dotąd jeździłem na urlop bez telefonu, teraz dojrzałem do tego, żeby zostawić w domu także komputer. Może do Włoch, bo blisko, dobre wina i dobre jedzenie. I słońce. Im starszy jestem, tym bardziej czuję, że potrzeba mi słońca.
A jak widzi siebie za dziesięć lat?
– Za dziesięć lat pewnie znowu będę się musiał tłumaczyć z kolejnej ponurej historii bez happy endu. Ale przecież jest tak dużo opowiastek, które dobrze się kończą, że jedno uderzenie młotkiem w łeb nie zaszkodzi.