Była to uroczystość prawicowo-endecka. Pamiętam korporantów w deklach na głowie (akademicka czapka z daszkiem i symbolami korporacji), ze szpadami. Po nabożeństwie szkoły grzecznie się rozchodziły. Zobaczyłem dziewczynkę sprzedającą fiołki, prawie jak z Andersena. Kupiłem bukiecik i wręczyłem go Pani Przełożonej. Bardzo się wzruszyła, wezwała mamę i pochwaliła ją: „Wychowała pani małego dżentelmena”. Życie towarzyskie wówczas kwitło. Nie było problemu z używaniem sztućców – zresztą to jest bardzo proste – wystarczyło zapamiętać kolejność: trzy widelce z lewej (przystawki i danie główne), noże i łyżka z prawej, widelczyk i łyżeczka do deseru nad talerzem. Zwracano na to baczną uwagę. Szczególnie widelec służył jedynie do nakładania jedzenia, od góry, nigdy od spodu. Nawet groszku!
Jak było duże przyjęcie, młodzież miała osobny stół i nie mogło być przy nim za głośno. Przykład powinien iść z góry – należało mówić tak, żeby nasze słowa usłyszał tylko ich adresat. Kiedy nasze tajemnice poznali goście siedzący pięć stolików dalej, faux pas murowane. Tak samo odbierany był głośny śmiech.
Przyjęte było także, że kiedy kobieta odchodzi od stołu, mężczyzna wstaje. Nie dotyczy to garden party. Ten niewymuszony objaw szacunku przetrwał do dziś. W ilościach śladowych, ale nie ilość jest ważna…
Jestem wrogiem całowania rączek. Jedna zasada była nienaruszalna: panien się nie całowało, mężatki tak. Ręki do starszych się nie wyciągało – czekało się na zachęcający gest. Dziadka całowałem w rękę, ojca okazjonalnie. Kiedy zaczynały się tańce, prosiło się najbrzydszą, żeby jej nie było przykro. Ja byłem dość wysoki, więc przypadała mi najładniejsza i najwyższa, córka wojewody warszawskiego – mówimy o czasach, kiedy Warszawa było odrębnym województwem – Wołodii Jaroszewicza. Tańcami kierował baletmistrz Łobojko z carskiego teatru w Petersburgu. W przerwie były pączki i lemoniada. Bufetem rządziły mamy. Przed tańcem składało się ukłon mamie i wybranej pannie. Skinienie głowy oznaczało przyzwolenie. Przyzwolenie było połączone z oględzinami (kandydatów przez mamy). Czy czysty, czy wyprasowany, czy ładnie się kłania. Bo kto wie, może za kilka lat coś się z tego wykluje. Ważna była też mowa ciała. Nie daj Boże, jeśli kandydat ziewnął lub kichnął. Należało się tego wystrzegać za wszelką cenę, a jeśli już podobny wypadek miał miejsce, spuszczano nań zasłonę milczenia, nie wiwatując gromkim „Sto lat!”.
I last but not least – bardzo ważne pytanie: „Jak jego matka z domu?”. Pochodzenie i nazwisko – dziś demokratycznie uznane za względne – miały wartość pierwszorzędną.