Do niedawna byłem przekonany, że na tym skończę. Dochodziłem pięćdziesiątki i myślałem, że już mnie nic nie zdziwi. Aż 8 października 2005 r. zadzwonił do niego dziennikarz i powiedział, że odnaleziono jego akta w IPN. Nie zainteresowało go to. Do momentu, kiedy ktoś w pociągu go zapytał, jak powinno traktować się księdza, o którym wiadomo, że był współpracownikiem SB. – Zaskoczyło mnie, że ktoś zna taki przypadek. Wcześniej kilku kolegów mówiło mi coś o strasznej prawdzie, która wychodzi z teczek, ale jakoś nie rozumiałem problemu. Dopiero wtedy złożyłem wniosek o swoje akta – opowiada.
Dostał tysiące stron dokumentów i kasetę z nagraniem dawnego pobicia.
– Ten film mną wstrząsnął. Chyba bardziej niż wtedy te pobicia. Zacząłem czytać akta. Zobaczyłem, że gruba kreska to było oszustwo. Zobaczyłem, że moi znajomi – i księża, i świeccy – na mnie donosili. Byłem wstrząśnięty
– mówi.
Bardzo to przeżył, poszedł do swojego biskupa Stanisława Dziwisza. – Powiedział mi: „Napisz mi o tym”. Napisałem list i przez miesiąc nie dostałem odpowiedzi. Napisałem drugi list. W końcu dostałem odpowiedź, że „poleca mnie opiece Matki Bożej”. Ktoś powiedział mi: „Wrzuć to do pieca”. Nastąpiła cisza. Dziwisz mnie unikał – mówi.
Na spotkaniu dawnych działaczy podziemia jeden z ich, płacząc, przyznał się, że był współpracownikiem.
– Podszedłem ucałowałem go, przytuliłem. Potem powiedziałem: „Jeśli robotnik był wstanie przeprosić, przyznać się, to księża, którzy donosili, też to powinni zrobić”.
To oświadczenie wywołało lawinę. Zaczął się publiczny atak na księdza.
A on uznał, że ma misję, że sprawę relacji księży ze Służbą Bezpieczeństwa trzeba wyjaśnić do końca. Otworzył projekt badawczy, napisał książkę. Zaczęła się szarpanina, z wydawnictwem, z hierarchami. – Nagle dostaję pismo z kurii. Nogi się pode mną ugięły. Przeczytałem, że jestem oskarżycielem, niemiłosiernym inkwizytorem, że rozbijam jedność Kościoła . Zakazano mi publicznie mówić o tym. To był prezent na moje 50. urodziny – mówi smutnym głosem. Jego przyjaciele opowiadają, że nigdy nie widzieli go tak załamanego. Przeżył to niezwykle głęboko.
Bonowicz: – Dla księdza, który przeżywa głęboko swoje kapłaństwo, to jest tak, jakby wyrzekł się go ojciec. Isakowicza atakowały też niechętne lustracji media. – Ale gdyby nie dziennikarze, władze kościelne by mnie zniszczyły. Sprawa zostałaby zabetonowana. Zrozumiałem wtedy, jak ważne są media – ocenia.
[srodtytul]Ostatnia misja w pojedynkę[/srodtytul]
Wojciech Bonowicz i wielu innych przyjaciół stanęło wtedy blisko przy nim. Choć w Krakowie nie musiało być to dla nich łatwe. Dlaczego to zrobił? – Bo przypomniały mi się dawne czasy. Rozpuszczano o nim takie wieści, jakie rozpuszczali ubecy w latach 80.: że jest chory, że zwariował. To było okropne. Musiałem być przy nim – wyznaje publicysta „Tygodnika”.
W krakowskim Kościele panuje ostracyzm. Nie zaprasza się go do odprawiania mszy, do prowadzenia rekolekcji. Stał się takim gorącym kartoflem. Zaczął zadawać sobie najbardziej dramatyczne pytanie: czy nie odejść ze stanu duchownego? Ale postanowił zostać. Między innymi dlatego, że – jak sam mówi – w ciągu kilku dni dostał 3,5 tysiąca e-maili, esemesów i listów.
Miał przyjaciół i miał Radwanowice. – Tam znalazłem azyl. Kocham tych ludzi. Wie pan dlaczego? Bo są szczerzy. Oni są odarci z intelektu, ale dzięki temu nie kombinują. Są bardzo szczerzy. To bardzo wrażliwi ludzie. Jak coś mają do mnie, mówią to od razu i prosto w oczy. Nigdy za plecami. Oni są prawdziwi.
Potem zaczął kolejną batalię, która wywołuje równie wiele kontrowersji. Po ukazaniu się słynnej już książki „Księża wobec bezpieki” przestał zajmować się lustracją. Od dawna pasjonowały go kresy, także z powodu pochodzenia rodziców. Po opublikowaniu kilku felietonów na temat niewyjaśnionych do końca mordów na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów, które zamówiła u niego „Gazeta Polska”, zaczął dostawać setki listów od ludzi, którzy nie mogli zaakceptować tego, że prawda o historii stosunków polsko-ukraińskich jest fałszowana. Że ofiary ludobójstwa nie są czczone i nikt nie chce nazywać tego po imieniu.
Isakowicz-Zaleski nie zważał na proukraiński nastrój polskich elit, na to, że niemal wszyscy u nas wspierają Juszczenkę, który chciał się uwolnić od Moskwy, ale czcił banderowców. Interesy i geopolityczne racje nie miały i nie mają dla niego znaczenia. – Bez prawdy nie da się zbudować żadnego pojednania – powtarza.
Zaczęto go zapraszać na rozmaite imprezy kresowiaków. – Zobaczyłem, ze oni są sami. Że ani prezydent, ani żadne władze się nimi nie interesują. Że nie reagują na ich prośby i postulaty.
Znów poczuł, że ma misję. Założył blog, zaczął o tym pisać, występować publicznie, wygłaszać wykłady, pisać artykuły. Ku swojemu zdziwieniu spotkał się z potępieniem polityków, także tych, do których wydawało mu się blisko. Przeżył kolejny wstrząs i coraz bardziej się radykalizuje – oceniają znajomi.
Atakuje wszystkich mających inne zdanie. Używa coraz mocniejszych słów. Działaczy mniejszości ukraińskiej oskarża o agenturalną działalność, polityków o służenie interesom obcego państwa. Sojuszników zdarza mu się robić z komunistów, a w wystąpieniach powoływać na Władimira Putina.
Paweł Kowal, eurodeputowany PiS:
- Najlepiej byłoby, gdyby w sprawach polityki wschodniej ks. Zaleski zaczął normalną dyskusję bez atakowania osób o innych poglądach. Tymczasem w jego blogu, kiedy tam ostatnio zajrzałem, można znaleźć sporo insynuacji, a mało argumentów. Trudno mi się pogodzić z taką postawą -.
Rzeczywiście, ks. Isakowicz chłoszcze słowami ludzi, z którymi się nie zgadza. O Jarosławie Gowinie i ks. Adamie Bonieckim czytamy, że to „Dyżurne autorytety moralne, a zarazem dyletanci w sprawach kresów”. O Pawle Kowalu pisze per „ów autorytet moralny”, polityk, który „sprzyja banderowcom”, „którego Juszczenko nie na darmo odznaczał swoim orderem” , i „jest nadal gotów rzucać mu się na szyję”. Związek Ukraińców w Polsce to „lobby banderowców”, „Gazeta Wyborcza – „sekta z ulicy Czerskiej”.
Jak mówi Zbigniew Fijak, o ile w sprawie lustracji w Kościele jeszcze miał gdzieś sojuszników, to w sprawie Wołynia – żadnych. Z redakcją „Tygodnika Powszechnego” jest dziś w stanie zimnej wojny. Pokłócił się z nimi o jakąś jedną publikację. Oddał Medal św. Jerzego. Piotr Mucharski: – Nie zdobędę się na żaden publiczny sąd w jego sprawie. Bo przy każdym twierdzeniu pojawia się jakieś „ale”.
W znamienitej krakowskiej redakcji można dziś znaleźć jego gorących wielbicieli, jak i tych, którzy mówią o nim w bardzo ostrych słowach. – Bo ks. Tadeusz mówi: „Tak, tak, nie, nie”. W ocenie jego działalności kresowej jestem rozdarty. Muszą być ludzie, którzy pokazują prawdę, którzy walczą o nią, a nawet ją wyostrzają. Ale jednocześnie jego radykalne działania są problemem, bo zaogniają stosunki z Ukrainą. Czasem idzie o jeden most za daleko – tłumaczy Fijak.
– Lubię rąbać prosto z mostu – przyznaje Isakowicz.
Anna Dymna: – Ksiądz Tadeusz to człowiek, który jak chce coś zrobić, to odda za to życie. Ogień się w nim pali, ma w sobie coś zadziornego. Nie kalkuluje. Kiedy wie, że trzeba coś zrobić, wie, że to służy prawdzie, czyjemuś dobru, to po prostu w to idzie. Nie myśli o skutkach. W drastyczny, odważny sposób wypowiada swoje sądy o świecie. Ale może właśnie dzięki takim ludziom świat idzie do przodu! Ja znam jego najpiękniejszą stronę, czyli to, co robi na rzecz drugiego człowieka – mówi Dymna.
Jan Rokita: – Ma absolutny wewnętrzny imperatyw poświęcania się. Całe życie składa ofiarę. W dramatyczny sposób poszukuje doskonałości w swoim życiu. A jednocześnie to dobry, ciepły, życzliwy ludziom człowiek.
Wojciech Bonowicz: – Jak widzi słuszność jakiejś sprawy, idzie naprzód. Walczy jak bokser. Wali, wali, aż drugi nie padnie. Ale gdyby taki nie był, nie zbudowałby Radwanowic. Tadeusz to taki ostatni samuraj.
Znajomy, który nie chciał wystąpić pod nazwiskiem w moim tekście: – W wielu sprawach się nie wypowiadam, by nie zostać jego wrogiem, bo łatwo jest zostać jego wrogiem. Ale dobrze, że jest ktoś taki jak Tadeusz. Święty spokój nie zawsze jest dobry.