Działalność Sebastiana Majewskiego w Wałbrzychu

Sebastian Majewski, dramaturg, współtworzył sukcesy spektakli Jana Klaty: „Transferu!”, „Sprawy Dantona”, „Trylogii”. Jest też szefem artystycznym sceny w Wałbrzychu. Tworzy nową tożsamość miasta pozostawionego na pastwę losu przez kolejne ekipy rządowe

Publikacja: 16.07.2010 16:25

Działalność Sebastiana Majewskiego w Wałbrzychu

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Jak się zamykało drzwi w toaletach, to odpadały kafelki. Nie można było nic poradzić. Trzeba było to przetworzyć na absurdalny żart: konkurowali, komu odpadnie więcej porcelanowych płytek.

Tak wyglądało pierwsze spotkanie z teatrem w Wałbrzychu, gdzie przywiozła Sebastiana Majewskiego Olga Tokarczuk. Tu debiutował jako reżyser, wystawiając „Prawiek i inne czasy” – spektakl zrealizowany w Towarzystwie Wierszalin – Teatr.

– Byliśmy przerażeni kondycją tego teatru. Zespół też był zniszczony – repertuarem i graniem porannych spektakli. Nad widownią latały landrynki i wpadały na scenę. Budynek administracyjny z pokojami gościnnymi przypominał slumsy.

Kiedy Sebastian Majewski przyjechał do Wałbrzycha po raz drugi, usiadł przy fontannie na rynku. Patrzył na poniemieckie kamienice i cieszył się piękną pogodą, słońcem. Im było cieplej, tym większy ruch robił się wokół fontanny. Coraz więcej ludzi wychodziło z okolicznych kamienic z wiadrami – nabrać wody. Majewski, kierując się zasadą dedukcji, uznał, że popsuł się nieremontowany od lat wodociąg. Wypatrywał beczkowozu. Ten jednak nie przyjeżdżał. Holmesowskie zasady na nic się zdają w Wałbrzychu. Tu trzeba posiąść wiedzę na temat finansowej słabości miasta, by zrozumieć, że mieszkańcy przychodzili do fontanny po wodę, by podlać nią grządki na podwórkach nie płacić wyższych rachunków.

Dziś Majewski jest dyrektorem artystycznym Teatru im. Szaniawskiego. Wydawałoby się, że to prowincjonalna instytucja, ale może się pochwalić tyloma publikacjami w najważniejszych mediach, co Narodowy w Warszawie i Stary w Krakowie, TR Warszawa i Nowy Warlikowskiego. Jest koniec czerwca, skończył się sezon, Sebastian Majewski w białej koszuli, w czarnych pumpach uszytych na przedwojenną modłę i tegoż koloru lakierkach zmierza do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na uroczystość ogłoszenia wyników konkursu na wystawienie polskiej sztuki współczesnej. Dwójka aktorów grających w spektaklu „Niech żyje wojna!!!” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego otrzymała wyróżnienia. Aby je odebrać, Majewski jest już w podróży z Wałbrzycha drugi dzień.

Zacznijmy od tego, że odcinek niespełna 80 kilometrów do Wrocławia pociąg PKP pokonuje dwie godziny.

– To jednak jest wyprawa. Dlatego zawsze, jak jadę do stolicy, robię sobie przerwę we Wrocławiu.

Potem trzeba jeszcze doliczyć ponad pięć godzin na pokładzie IC, który nadkłada drogi, jadąc przez Poznań, ale tylko tory na trasie Warszawa – Berlin pozwalają gnać powyżej setki. Ostatnio nawet ten najszybszy w Polsce pociąg się spóźnia. Bywa, że podróż trwa sześć godzin.

– Taka sytuacja oznacza, że w Polsce mamy cztery duże, liczące się miasta: Warszawę, Kraków, Wrocław, Poznań – mówi Sebastian Majewski. – W nich widać, że w ciągu ostatnich dwóch dekad dokonały się zmiany, że one skorzystały na nich. W mniejszych ośrodkach mało kto rozumie sens systemowych reform. Ludzie nie wiedzą, w jaką stronę zmierza Polska. Czy w ogóle gdzieś zmierza? Z tego rodzą się silne resentymenty. Myślenie, że kiedyś było lepiej: w PRL, II RP albo za Niemców. Od chwili, kiedy zacząłem pracować w Wałbrzychu, każdy mój wyjazd stamtąd do Wrocławia, gdzie się urodziłem i mieszkam na stałe, porównuję do wyprawy, jaką odbyłem w 1983 r. do Szwajcarii. To wtedy zobaczyłem cywilizacyjną przepaść między nami a Zachodem. Nie mogłem się odnaleźć.

Potwierdzam to spostrzeżenie i dodaję własne wrażenia z mojej ostatniej podróży do Wałbrzycha. We Wrocławiu wsiada się do zdezelowanego pociągu. Jadąc, można podziwiać malownicze równiny i pogórze poprzetykane zdewastowanymi stacjami. Może tylko kilka przetrwało powrót Polski na prapiastowskie ziemie i czas po przełomie w 1989 r. A gdy się już dojedzie do drugiego co do wielkości miasta Dolnego Śląska, które przetrwało nienaruszone II wojną światową, straszą martwe szyby kopalni i wybudowany w czasach PRL hotel Sudety. Zakłady, firmy, domy, mieszkania oblepione są ogłoszeniami „Sprzedam” albo „Sprzedam tanio”.

– Na niektórych odcinkach trasy Wrocław – Wałbrzych maksymalna szybkość pociągu nie może przekroczyć 20 km na godzinę. To jest prędkość rozwoju kraju poza głównymi ośrodkami – mówi Sebastian Majewski. – W Wałbrzychu dopiero na jesieni zostanie otwarta pierwsza galeria handlowa z multikinem i pewnie jakąś sieciową kawiarnią. Ta perspektywa wywołuje w mieście wielką radość. Młodzi ludzie cieszą się, że nareszcie będą mieli swoje H&M. Ale i tak największym marzeniem jest wyjazd do miasta z większymi perspektywami.

[srodtytul]Czarna Iza[/srodtytul]

Zaczynając pracę w mieście, Sebastian Majewski miał poczucie, że teatr, który dał się poznać w kraju za dyrekcji poprzednika Piotra Kruszczyńskiego, jest ważny dla widzów niekoniecznie z powodu repertuaru. Przyczyna jest prosta. Kopalnie są pozamykane. Zakład porcelany postawiono w stan upadłości. Poseł PO Zbigniew Chlebowski stracił wpływy. Działa prężnie punkt skupu złomu. Jest już czynny całą dobę, bo złomiarzy przybywa. Pełną parą pracuje Wałbrzyska Specjalna Strefa Ekonomiczna. Ale Wałbrzych nie ma lepszego ambasadora w Polsce i za granicą niż Teatr im. Szaniawskiego.

– Myślę, że niektórych ważnych spektakli nie rozumiano, jak choćby „...córki Fizdejki” Jana Klaty, która opowiadała m.in. o takich miastach jak Wałbrzych i emigracji zarobkowej. Zauważyłem też, że ludzie z poczuciem wykluczenia nie mają do siebie dystansu. Wałbrzyszanie nie lubią, jak im się coś wytyka albo obnaża legendy przeszłości, m.in. górnictwa, po to, by się oderwać od przeszłości i myśleć o przyszłości. A mimo to zdecydowałem, że będziemy się spierać z publicznością na temat tutejszych mitów. Zamiast ją głaskać po głowie, dyskutować.

Kontrowersje wywoływał spektakl „Peregrynacja Czarnej Izy Wałbrzyskiej”, nawiązujący do historii słynnej w latach 50. i 60. prostytutki, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach i stała się symbolem ciemnych stron miasta. Wielu ludzi słyszało o Czarnej Izie i chcieli się skonfrontować z historią w teatrze. Tymczasem przedstawienie opowiadało o próbie zbiorowego mordu na niesławnej osobie, która przynosiła wstyd lokalnej społeczności – spartaczonego, nieudanego jak wiele rzeczy. To oburzyło radnych. Mimo to w mieście, gdzie rządzi koalicja PO – PiS, nigdy nie było żadnych bezpośrednich ingerencji w pracę teatru. Może dlatego, że jest wojewódzki.

Surrealnym wyskokiem była telenowela teatralna „Z rodziny Iglaków”. W przesadny sposób uwznioślała przeszłość miasta. Konfabulowała pojawienie się w hotelu Sudety Beniowskiego, który zapragnął skosztować słynnego bigosu, występ Charles’a Aznavoura na miejskim stadionie, a także budowę stacji międzyplanetarnej.

– Hotel Sudety jest symbolem górniczej prosperity Wałbrzycha, sentymentalną miarą gierkowskiego luksusu. Tam przychodziło się na obiady i dancingi. Starsi aktorzy z zespołu wspominają, jak prowadzili imprezy w stylu Falkowskiego „Wodzireja”. Kilka lat temu obiekt sprzedano w nadziei na przywrócenie dawno minionej sławy. Nie sprawdzono jednak inwestora, który od trzech lat nic nie robi i pozostaje nieuchwytny.

Osoba, która była kaowcem w hotelach robotniczych, wspominała, że działy się tam rzeczy straszne. Po wypłacie przez tydzień trwała fiesta. Młodzi przyjezdni mężczyźni z centralnej Polski nie wiedzieli, na co wydawać pieniądze.

– I tu dotykamy mitu górniczej prosperity Wałbrzycha. Kopalnie i hotele górnicze to były wyspy bogactwa oderwane od codzienności miasta. Na ich potrzeby pracowały komercyjne sklepy, gdzie na książeczkę „G” można było kupić mięso i wędlinę. Oczywiście wykształcił się handel książeczkami. Bywało, że przyjezdni wiązali się z miejscowymi, którzy osiedli w mieście po wojnie. Ale migracja była duża i trudno powiedzieć, że wykształciła się określona wałbrzyska tożsamość. Mitu niemieckiego Waldenburga też nie ma. To była prowincja w cieniu Breslau. Dlatego tożsamość miasta trzeba dopiero tworzyć.

[srodtytul]Wrocławska droga[/srodtytul]

We Wrocławiu, gdzie Sebastian Majewski się urodził i gdzie przyszli na świat jego rodzice, po 1989 r. to się udało.

[wyimek]Niemcy zgodzili się na poczucie winy, jakby to była zwykła konwencja. Ale nie przeżyli go, a teraz konwencję zmieniają. W dyskusjach o II wojnie światowej pojawia się „ale”[/wyimek]

Dziadkowie poznali się na robotach w Niemczech. Pochodzili z okolic Tarnopola i Stanisławowa. Po 1945 r. nie mieli dokąd wracać. – Nie byłem wychowany w duchu miłości do Kresów, bo babcia pochodziła ze wsi. Tarnopolskie należało do najbiedniejszych regionów II RP. Opowiadała, że para butów musiała starczyć na kilka sezonów. Latem, żeby ich nie zniszczyć, chodziła na bosaka.

Sebastian Majewski przez osiem lat pracował na wrocławskim Nadodrzu, zaniedbanej dzielnicy Wrocławia, tworząc projekty teatralne, literackie, filmowe, rewitalizujące przestrzeń. Gdy podczas obrony Festung Breslau został zalany główny dworzec, na Nadodrze przyjeżdżały pociągi z Kresowiakami. Zajmowali najbliższe kamienice z przełomu XIX i XX wieku, z bieżącą wodą, z toaletami. Mieli z tym kłopot, nie wiedzieli, jak ich używać.

W „Transferze!”, spektaklu, którego Sebastian Majewski jest współtwórcą, jeden z bohaterów, Jan Kruczkowski, opowiada, że pierwszy raz siedział w wannie w dolnośląskim Kluczborku zdziwiony tym, że woda płynie ze ściany.

– Moi dziadkowie też byli zafascynowani niemiecką cywilizacją, choćby tym, że wszystkie drogi są utwardzone, wyłożone kostką. Nawet te polne.

Majewski podkreśla, że jest rodowitym wrocławianinem, ale współczesna tożsamość miasta i duma związana z miejscem zamieszkania zrodziła się dopiero po powodzi w 1997 r.

– Poprzednie pokolenia nie dbały o Wrocław, bo żyły w poczuciu zawieszenia, w historycznej próżni. My broniliśmy miasta, odnowiliśmy je. Uczyniliśmy je na powrót europejskim ośrodkiem. Nie mamy kompleksów prowincjuszy. Nie boimy się oryginalnych rozwiązań, nowoczesnego planowania przestrzeni i ambitnych projektów kulturalnych.

Na życiu Majewskiego zaważyła wizyta we wrocławskim Teatrze Polskim, gdzie obejrzał molierowskiego „Świętoszka”. Zakochał się w teatrze od pierwszego spojrzenia. W zapachu sceny, w tym, jak zapalają się i wygaszają światła.

Podczas studiów na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w białostockiej filii warszawskiej PWST czuł się zawiedziony. Postanowił szukać szansy w Wierszalinie Piotra Tomaszuka. Na początku dostał lekcję teatralnej hierarchii. Pierwszym zadaniem, jakie otrzymał, było umycie toalet. Czuł się jak na fuksówce. Potem musiał napalić w piecu, który ogrzewał scenę. Robił aktorom herbatę i kawę.

– Perfidia Tomaszuka polegała na tym, że pozwolił mi otworzyć drzwi dzielące pokój socjalny i salę prób, ale tylko na kilka centymetrów.

Każdego dnia szpara się jednak powiększała, tak jak przestrzeń teatralna, w której dostał szansę zaistnieć. Aż w końcu został asystentem i zarządzał teatrem pod nieobecność dyrektora.

– Dziś rozumiem, że zbyt wielu chętnych zgłaszało się do Wierszalina i trzeba było stosować zasady ostrej selekcji.

Po debiucie w Wałbrzychu źle czuł się w ramach publicznych instytucji. Dlatego założył Scenę Witkacego, która zwracała uwagę absurdalnym podejściem do rzeczywistości, a także nowymi formami narracji prowadzonej z perspektyw takich bohaterów jak buty Magdy Goebbels w spektaklu „Prawy lewy na obcasie” albo Sromotnik, Burak i Jabłonka w „Zabawach pod kocykiem” opowiadających historię Polski od 1939 r.

– Taka dramaturgiczna metoda wzięła się stąd, że sam odkrywałem Wrocław poprzez przedmioty. Fascynowało mnie nakładanie się historycznych planów. W szkole mówiono mi, że miasto jest piastowskie, zawieziono nas na uroczystość odsłonięcia pomnika Słowackiego, który spędził w mieście ledwie jedną noc. Tymczasem w domu, każdego dnia używałem kurków do wody z niemieckimi napisami. To była dla mnie lekcja przeszłości. Wówczas nieoficjalnej, zakazanej. Pamiętam też brukowaną ulicę wśród pól. Kiedyś prowadziła donikąd, a ja zastanawiałem się, gdzie się zaczyna i gdzie kończy. Dziś przebiega tamtędy autostradowa obwodnica Wrocławia. Teraz można sobie kupić plan miasta sprzed wojny. Wtedy sam musiałem sobie stworzyć topografię, a historię dopowiadać. Niedaleko mojego domu, na osiedlu Muchobór Wielki jest kościół, w którym w 1474 r. spotkali się królowie Węgier, Czech i Polski. A obok cmentarz z niemieckimi nagrobkami. Uwielbiałem tam chodzić jako dziecko. I pamiętam, jak pewnego dnia przyszli do nas Niemcy. Powiedzieli tylko, że mieszkali tu przed nami. Popatrzyli, popatrzyli, powiedzieli, że też ładnie wszystko urządziliśmy... i poszli.

[srodtytul]Niemieckie traumy[/srodtytul]

Sebastian Majewski oprócz tego, że zajmuje się wałbrzyskim teatrem, od lat należy do grupy twórców skupionych wokół Jana Klaty.

– Wcześniej poznałem Justynę Łagowską, żonę Janka, scenografkę. Z nim spotkaliśmy się na wrocławskiej Eurodramie. Pracowałem wtedy w Studium Kształcenia Animatorów Kultury i Bibliotekarzy. Doszlusował choreograf Maćko Prusak, wówczas kelner w kawiarni Kalambur.

Współpraca na serio zaczęła się przy „Transferze!”. To był bezprecedensowy projekt. Polscy i niemieccy świadkowie opowiadali ze sceny o doświadczeniach wojennych i przesiedleniach z Kresów i dawnych wschodnich ziem III Rzeszy. Historyczny plan widowiska, rodzaj groteskowego komentarza, tworzył zapis negocjacji Stalina, Churchilla i Roosevelta, którzy bezceremonialnie, z użyciem kilku zapałek, dokonali zmiany europejskich granic. Przedstawienie było pokazywane na całym świecie, m.in. w Berlinie i Moskwie.

– Na początku zapomnieliśmy o teatrze, skoncentrowaliśmy się na poznawaniu historii naszych bohaterów. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo byłem krnąbrny, gdy nie chciałem słuchać wojennych wspomnień dziadków. Przekonałem się, że w historii ukryty jest olbrzymi potencjał opowieści o różnych ludzkich losach. Rozmawialiśmy ze starszymi ludźmi, dla których sześć lat wojny na zawsze stało się najważniejsze, decydujące. Nie potrafili się od tego doświadczenia zdystansować. Po 1945 r. zakładali rodziny, rodziły się im dzieci, mieli sukcesy i porażki, ale wojna pozostawała na pierwszym planie pamięci. Przekonałem się też, że podział na wyłącznie dobrych, ciężko doświadczonych Polaków i złych Niemców bywa sztuczny. Niemcy też mieli swoje traumy.

Podczas prób wyszedł na jaw historyczny paradoks polskich Kresów. Dla jego polskich mieszkańców Niemcy nie byli największymi wrogami. Dla obu grup negatywnymi bohaterami byli zawsze Rosjanie.

Kiedy oglądałem berlińską premierę „Transferu!”, doszło do znamiennego wydarzenia. Polacy i Niemcy mówili o pojednaniu i przyjaźni, którą rozpoczęli na scenie. Tylkojeden z niemieckich świadków Gunther Linke milczał, a jego mina zdradzała irytację. Poprosiłem go wtedy, by powiedział, co myśli, bo nie można budować pojednania, przemilczając ważne tematy. Nie chciał mówić. Niedługo potem odszedł z zespołu.

– Tamto wydarzenie uświadomiło mi, że Niemcy zgodzili się na poczucie winy, jakby to była zwykła konwencja. Ale nie przeżyli go, a teraz konwencję zmieniają. W dyskusjach o II wojnie światowej, jej przyczynach i konsekwencjach, pojawia się „ale”. Pewnie dlatego, że świadomość winy została narzucona siłą.

Gunther Linke mógł mówić ze sceny to, co chciał. Polscy twórcy nie narzucali nikomu żadnej wersji historii, bo zależało im na autentyczności wspomnień. Problem zaczął się rok po premierze, gdy Linke próbował rewidować relacje innych niemieckich świadków.

– Dowiedzieliśmy się, że spotykał się z nimi w Berlinie, za naszymi plecami. Berlińczycy zaczęli mu ulegać. Dotyczyło to zwłaszcza jednej kwestii: czy rodziny uczestników projektu wiedziały, do jakiego bestialstwa dochodziło na terenach okupowanych. Linke starał się ukryć tę wiedzę po to, by zniwelować współodpowiedzialność zwykłych Niemców za zbrodnie III Rzeszy. Muszę podkreślić, że pomysł, by pożegnać się z Guntherem, podsunął Matthias Lilienthal, szef Hebbel am Ufer – współproducenta spektaklu, który nie chciał słyszeć o żadnych historycznych korektach.

Dla Majewskiego najważniejszy był spektakl w Moskwie, gdzie Polacy i Niemcy razem musieli bronić prawdy historycznej o „wyzwalaniu” Kresów i ziem zachodnich przez armię radziecką.

– Na widowni obowiązała wersja historii ustalona przez Stalina. Atmosfera tężała. Bałem się wybuchu.

[srodtytul]Powstanie na Pradze[/srodtytul]

Kolejnym sukcesem Klaty i Majewskiego była obsypana nagrodami „Sprawa Dantona” oraz „Trylogia”. Grający w tej ostatniej Jan Peszek opowiadał o dziwnym efekcie. Sienkiewiczowski cykl uważał za przejaw polskiego kołtuństwa i ksenofobicznego myślenia. Zgodził się na udział w przedstawieniu, bo miał nadzieję, że obnaży słabości autora. Kiedy rozmawialiśmy po premierze, mówił, że Sienkiewicz nie poddaje się żadnym zabiegom i zza grobu zdobywa nowe rzesze miłośników.

– Trudno mi to komentować – mówi Sebastian Majewski. – Nie zostałem wychowany w sienkiewiczowskiej tradycji. „Trylogia” była dla mnie czytadłem. Zaczynając pracę nad spektaklem, odnosiliśmy się raczej do mitu, który zrodziła ekranizacja Hoffmana. Ale spektakl pokazał, że to świetny materiał dla teatru, bo pozwala zdiagnozować również współczesny stan polskich umysłów. Okazuje się, że nie zmieniliśmy się: wciąż jesteśmy Sarmatami. Wciąż uważamy, że nasza historia jest najważniejsza, a inni chcą nas ośmieszyć. Cieszę się, że młodzi ludzie, którzy nie znają Sienkiewicza, dzięki nam mogą go poznać.

„Ziemia obiecana” powstała na zamówienie łódzkiego Festiwalu Dialogu Czterech Kultur. – Chcieliśmy pokazać, że kapitalizm nie jest przyczyną dramatu Łodzi, bo bez niego Łodzi w ogóle by nie było. Dlatego zdecydowaliśmy, że w spektaklu nie padnie nazwa miasta i położymy nacisk na wydobycie z powieści motywu niezmienności ludzkich postaw: tego, że kapitalizm jest w nas. Przecież chcemy mieć więcej pieniędzy, więcej niż inni, więcej niż nam potrzebne. Bywa, że kosztem wspólników albo pracowników. Przyczyny są prozaiczne: lepszy samochód, większy zysk, lepsze wakacje. Czemu nie?!

Bohaterami spektakli Majewskiego był Wałbrzych, Wrocław, Łódź. W Warszawie rozmawiamy na Bednarskiej, gdzie przenika się historia powojennego socjalistycznego osiedla i przedwojennych czynszówek stolicy. Kolejna przestrzeń o zagmatwanej, niejednoznacznej tożsamości. Pytam się szefa wałbrzyskiego teatru, jaki spektakl zrobiłby o Warszawie?

– O powstaniu warszawskim. Ale na Pradze!

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał