– Taka dramaturgiczna metoda wzięła się stąd, że sam odkrywałem Wrocław poprzez przedmioty. Fascynowało mnie nakładanie się historycznych planów. W szkole mówiono mi, że miasto jest piastowskie, zawieziono nas na uroczystość odsłonięcia pomnika Słowackiego, który spędził w mieście ledwie jedną noc. Tymczasem w domu, każdego dnia używałem kurków do wody z niemieckimi napisami. To była dla mnie lekcja przeszłości. Wówczas nieoficjalnej, zakazanej. Pamiętam też brukowaną ulicę wśród pól. Kiedyś prowadziła donikąd, a ja zastanawiałem się, gdzie się zaczyna i gdzie kończy. Dziś przebiega tamtędy autostradowa obwodnica Wrocławia. Teraz można sobie kupić plan miasta sprzed wojny. Wtedy sam musiałem sobie stworzyć topografię, a historię dopowiadać. Niedaleko mojego domu, na osiedlu Muchobór Wielki jest kościół, w którym w 1474 r. spotkali się królowie Węgier, Czech i Polski. A obok cmentarz z niemieckimi nagrobkami. Uwielbiałem tam chodzić jako dziecko. I pamiętam, jak pewnego dnia przyszli do nas Niemcy. Powiedzieli tylko, że mieszkali tu przed nami. Popatrzyli, popatrzyli, powiedzieli, że też ładnie wszystko urządziliśmy... i poszli.
[srodtytul]Niemieckie traumy[/srodtytul]
Sebastian Majewski oprócz tego, że zajmuje się wałbrzyskim teatrem, od lat należy do grupy twórców skupionych wokół Jana Klaty.
– Wcześniej poznałem Justynę Łagowską, żonę Janka, scenografkę. Z nim spotkaliśmy się na wrocławskiej Eurodramie. Pracowałem wtedy w Studium Kształcenia Animatorów Kultury i Bibliotekarzy. Doszlusował choreograf Maćko Prusak, wówczas kelner w kawiarni Kalambur.
Współpraca na serio zaczęła się przy „Transferze!”. To był bezprecedensowy projekt. Polscy i niemieccy świadkowie opowiadali ze sceny o doświadczeniach wojennych i przesiedleniach z Kresów i dawnych wschodnich ziem III Rzeszy. Historyczny plan widowiska, rodzaj groteskowego komentarza, tworzył zapis negocjacji Stalina, Churchilla i Roosevelta, którzy bezceremonialnie, z użyciem kilku zapałek, dokonali zmiany europejskich granic. Przedstawienie było pokazywane na całym świecie, m.in. w Berlinie i Moskwie.
– Na początku zapomnieliśmy o teatrze, skoncentrowaliśmy się na poznawaniu historii naszych bohaterów. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo byłem krnąbrny, gdy nie chciałem słuchać wojennych wspomnień dziadków. Przekonałem się, że w historii ukryty jest olbrzymi potencjał opowieści o różnych ludzkich losach. Rozmawialiśmy ze starszymi ludźmi, dla których sześć lat wojny na zawsze stało się najważniejsze, decydujące. Nie potrafili się od tego doświadczenia zdystansować. Po 1945 r. zakładali rodziny, rodziły się im dzieci, mieli sukcesy i porażki, ale wojna pozostawała na pierwszym planie pamięci. Przekonałem się też, że podział na wyłącznie dobrych, ciężko doświadczonych Polaków i złych Niemców bywa sztuczny. Niemcy też mieli swoje traumy.
Podczas prób wyszedł na jaw historyczny paradoks polskich Kresów. Dla jego polskich mieszkańców Niemcy nie byli największymi wrogami. Dla obu grup negatywnymi bohaterami byli zawsze Rosjanie.
Kiedy oglądałem berlińską premierę „Transferu!”, doszło do znamiennego wydarzenia. Polacy i Niemcy mówili o pojednaniu i przyjaźni, którą rozpoczęli na scenie. Tylkojeden z niemieckich świadków Gunther Linke milczał, a jego mina zdradzała irytację. Poprosiłem go wtedy, by powiedział, co myśli, bo nie można budować pojednania, przemilczając ważne tematy. Nie chciał mówić. Niedługo potem odszedł z zespołu.
– Tamto wydarzenie uświadomiło mi, że Niemcy zgodzili się na poczucie winy, jakby to była zwykła konwencja. Ale nie przeżyli go, a teraz konwencję zmieniają. W dyskusjach o II wojnie światowej, jej przyczynach i konsekwencjach, pojawia się „ale”. Pewnie dlatego, że świadomość winy została narzucona siłą.
Gunther Linke mógł mówić ze sceny to, co chciał. Polscy twórcy nie narzucali nikomu żadnej wersji historii, bo zależało im na autentyczności wspomnień. Problem zaczął się rok po premierze, gdy Linke próbował rewidować relacje innych niemieckich świadków.
– Dowiedzieliśmy się, że spotykał się z nimi w Berlinie, za naszymi plecami. Berlińczycy zaczęli mu ulegać. Dotyczyło to zwłaszcza jednej kwestii: czy rodziny uczestników projektu wiedziały, do jakiego bestialstwa dochodziło na terenach okupowanych. Linke starał się ukryć tę wiedzę po to, by zniwelować współodpowiedzialność zwykłych Niemców za zbrodnie III Rzeszy. Muszę podkreślić, że pomysł, by pożegnać się z Guntherem, podsunął Matthias Lilienthal, szef Hebbel am Ufer – współproducenta spektaklu, który nie chciał słyszeć o żadnych historycznych korektach.
Dla Majewskiego najważniejszy był spektakl w Moskwie, gdzie Polacy i Niemcy razem musieli bronić prawdy historycznej o „wyzwalaniu” Kresów i ziem zachodnich przez armię radziecką.
– Na widowni obowiązała wersja historii ustalona przez Stalina. Atmosfera tężała. Bałem się wybuchu.
[srodtytul]Powstanie na Pradze[/srodtytul]
Kolejnym sukcesem Klaty i Majewskiego była obsypana nagrodami „Sprawa Dantona” oraz „Trylogia”. Grający w tej ostatniej Jan Peszek opowiadał o dziwnym efekcie. Sienkiewiczowski cykl uważał za przejaw polskiego kołtuństwa i ksenofobicznego myślenia. Zgodził się na udział w przedstawieniu, bo miał nadzieję, że obnaży słabości autora. Kiedy rozmawialiśmy po premierze, mówił, że Sienkiewicz nie poddaje się żadnym zabiegom i zza grobu zdobywa nowe rzesze miłośników.
– Trudno mi to komentować – mówi Sebastian Majewski. – Nie zostałem wychowany w sienkiewiczowskiej tradycji. „Trylogia” była dla mnie czytadłem. Zaczynając pracę nad spektaklem, odnosiliśmy się raczej do mitu, który zrodziła ekranizacja Hoffmana. Ale spektakl pokazał, że to świetny materiał dla teatru, bo pozwala zdiagnozować również współczesny stan polskich umysłów. Okazuje się, że nie zmieniliśmy się: wciąż jesteśmy Sarmatami. Wciąż uważamy, że nasza historia jest najważniejsza, a inni chcą nas ośmieszyć. Cieszę się, że młodzi ludzie, którzy nie znają Sienkiewicza, dzięki nam mogą go poznać.
„Ziemia obiecana” powstała na zamówienie łódzkiego Festiwalu Dialogu Czterech Kultur. – Chcieliśmy pokazać, że kapitalizm nie jest przyczyną dramatu Łodzi, bo bez niego Łodzi w ogóle by nie było. Dlatego zdecydowaliśmy, że w spektaklu nie padnie nazwa miasta i położymy nacisk na wydobycie z powieści motywu niezmienności ludzkich postaw: tego, że kapitalizm jest w nas. Przecież chcemy mieć więcej pieniędzy, więcej niż inni, więcej niż nam potrzebne. Bywa, że kosztem wspólników albo pracowników. Przyczyny są prozaiczne: lepszy samochód, większy zysk, lepsze wakacje. Czemu nie?!
Bohaterami spektakli Majewskiego był Wałbrzych, Wrocław, Łódź. W Warszawie rozmawiamy na Bednarskiej, gdzie przenika się historia powojennego socjalistycznego osiedla i przedwojennych czynszówek stolicy. Kolejna przestrzeń o zagmatwanej, niejednoznacznej tożsamości. Pytam się szefa wałbrzyskiego teatru, jaki spektakl zrobiłby o Warszawie?
– O powstaniu warszawskim. Ale na Pradze!