Twarze i maski Piotra Glińskiego

Minister kultury to boleśnie zraniony raptus czy zręczny gracz?

Aktualizacja: 03.02.2019 13:18 Publikacja: 01.02.2019 00:01

Czy Piotrowi Glińskiemu chodzi o to, by w oczach Jarosława Kaczyńskiego być politykiem twardszym niż

Czy Piotrowi Glińskiemu chodzi o to, by w oczach Jarosława Kaczyńskiego być politykiem twardszym niż Mateusz Morawiecki? (gala nagrody Człowiek Wolności 2018, 21 stycznia 2019 r.)

Foto: Reporter

W świecie polskiej polityki dramat goni dramat, a groteska groteskę. Na scenę wciąż cień rzuca straszna sprawa mordu na Pawle Adamowiczu, dziś przedmiot wściekłych oskarżeń i kontroskarżeń o moralną winę. Nawet coś takiego można było jednak częściowo przesłonić. Oto dzień po aresztowaniu kilku osób związanych kiedyś z Polską Grupą Zbrojeniową, więc z obozem rządowym, mamy publikację nagrania mającego skompromitować Jarosława Kaczyńskiego. Czyli na dobre początek dwóch kampanii wyborczych.

Mniejsze incydenty stają się w tej sytuacji sensacją jednej godziny i szybko gasną. Kto dziś pamięta wyjściw ze studia RMF wicepremiera, ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego, który uznał, że jest niepotrzebnie dopytywany przez Roberta Mazurka o dotację rządową dla Europejskiego Centrum Solidarności? Może jednak warto się zatrzymać przy tej historii. Jest ona przyczynkiem do oceny jednego z najciekawszych ministrów tego rządu.

Pracowity, nerwowy

Prof. Gliński twierdzi, że umawiał się z dziennikarzem, iż nie będzie poruszana „tematyka gdańska". Czyli, jak można się domyślać, kompleks spraw związanych z zabójstwem Adamowicza. ECS było współtworzone przez zabitego polityka, a Gliński zarzucał tej placówce upolitycznienie. Z drugiej strony Mazurek rozmawiał z ministrem o budżecie kultury. Czy dotację dla ECS można z tej tematyki wyłączyć?

Minister uważa, że niczego nie obniżył, skoro chciał dać Centrum tyle, ile rząd miał mu dawać (4 mln zł). Z drugiej strony ECS dostawało w ostatnich latach 7 mln. Ten spór o słowa to rzecz typowa dla naszych czasów. Podobnie jak maksymalizm reakcji. Piotr Gliński mógł rozładować celnym zdaniem niewygodną dla siebie sytuację. Wybrał manifestację – narażając się na zarzut dygnitarskich manier. I na pytania, czy zwyczaj narzucania dziennikarzowi pytań nie trąci inną epoką lub szerokością geograficzną.

Można jednak ciągnąć te rozważania dalej. Mamy do czynienia z jednym z najpracowitszych ministrów, człowiekiem w związku z tym wiecznie przemęczonym, co sprzyja stresom. Taką opinię wystawiają mu nie tylko jego współpracownicy, ale i dziennikarze. I mamy zarazem do czynienia z politykiem skutecznym. – Ma silną pozycję w rządzie i wykorzystuje ją na korzyść polskiej kultury – relacjonuje często krytyczny wobec resortu Glińskiego artysta. Zwieńczeniem rozmowy Mazurka z Glińskim miała być podobno jego pochwała ze strony dziennikarza – za to, że przeforsował najwyższy budżet kultury od lat. Taki, który przekroczył magiczną barierę 1 proc. PKB.

Zarazem mamy do czynienia z politykiem szczególnie mocno atakowanym. Musi to boleć naukowca, któremu ostatnio nawet koledzy z wydziału socjologii macierzystej uczelni zafundowali oskarżycielską uchwałę. Zbiorowy ton wyznacza „Gazeta Wyborcza", która ostatnio – w związku z przyznaniem mu przez pismo „Sieci" nagrody człowieka wolności – oskarżyła ministra po raz nie wiadomo który, że tłamsi w Polsce wolność twórczą. Rządom PiS wiele można zarzucić w sferze nieposzanowania zasad społeczeństwa obywatelskiego. Ale akurat resort kultury ma tu stosunkowo najmniej winy, co spróbuję uzasadnić.

Każdy pretekst jest jednak dobry: minister się z nami nie spotyka, nie uczestniczy w kulturalnych wydarzeniach, szemrzą artyści. Czy jednak od początku nie oczekiwali takiego obrotu zdarzeń jako samospełniającej się przepowiedni? Czy polityk ma się narażać na takie demonstracje jak podczas swojego pobytu na festiwalu w Gdyni, w roku 2017, kiedy to Katarzyna Adamik, córka Agnieszki Holland, nie chciała podać mu ręki ani się z nim sfotografować? Czy było przyzwoitym niezaproszenie ministra na scenę podczas premiery „Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego, choć to jego resort wyłożył na film spore pieniądze? Czy artyści powinni akceptować zwyczaj wybuczania ministra podczas imprez kulturalnych, łącznie z koncertami?

Piotr Gliński ma profesorski styl bycia, nie wszystkie jego wypowiedzi bywały dyplomatyczne. Niemniej zasługuje po tych trzech latach na bardziej zniuansowany bilans niż karykatury, których mu nie szczędzą. Przedstawiany jako ciemny fanatyk, człowiek ten z pewnością dba o finansowanie kultury sprawniej niż jego gładcy poprzednicy. Filmowcom dał system tzw. zachęt, które mogą się okazać sprężyną rozwojową dla tej najdroższej dziedziny sztuki. Dla wszystkich artystów wystarał się o korzystniejszy system podatkowy. W jego resorcie dzieją się rzeczy tak wspaniałe jak powołanie Instytutu Pileckiego, który pod skrzydłami wiceminister Magdaleny Gawin zabrał się do realnej, a nie deklaratywnej polityki historycznej. Polityk powinien mieć nerwy ze stali, ale czy istotnie to najważniejszy sprawdzian jego przydatności dla publicznego dobra?

A równocześnie... Na ceremonię nadania mu tytułu człowieka wolności przyszedł cały pisowski establishment, na czele z Jarosławem Kaczyńskim. Zza kulis dochodzą sygnały, że to wyraz szczególnego uznania prezesa. Który zawsze lubił Glińskiego jako otwartego na prawicę profesora, doceniał jego erudycję i sardoniczny humor, ale z latami nauczył się go doceniać coraz bardziej. Czy tylko za to, że naukowiec przeszedł na stronę środowiska odrzucanego przez większość inteligencji?

Podobno ostatnimi czasy chwali jego twardość w wypowiedziach i różnych medialnych scysjach. Zawsze traktował lepiej tych współpracowników, którzy nie mieli lepszych niż on sam relacji ze światem zewnętrznym. Gliński miewa korzystniejsze notowania nawet niż okazujący kilka razy „miękkość" wobec opozycji premier Morawiecki, choć on także poznał tę zasadę i wyciągał z niej wnioski.

Glińskiego sytuowano zwykle w tym samym zakątku rządu co Morawieckiego czy Jarosława Gowina. Oto ludzie o szerokich horyzontach, owszem, lojalni, ale swobodni przynajmniej w posiadaniu własnej agendy, co też w relacjach wewnątrz PiS nie zawsze jest zaletą. Czy nie dlatego, żeby choć w części zrównoważyć ten wizerunek, profesor zwykle nie korzystał z okazji, aby okazać sympatię jakiemuś artyście lub jego dziełu? Czy nie dlatego eksponował swoje niechodzenie do teatru lub kina?

A czy nie dlatego wzorem samego prezesa wdaje się czasem w publicystyczne rozważania? Jego uwagi na temat podobieństw między propagandą antyżydowską i antyprawicową niekoniecznie były pozbawione sensu. Ale tak bystry uczestnik życia publicznego powinien przewidzieć kaskady oburzenia, jakie one wywołają, i to w środowiskach, o które Polska dziś zabiega.

Kino w rękach filmowców

Można zadać pytanie: boleśnie zraniony raptus czy gracz świadomy, jaka jest logika jego obozu? A jest to logika dworska, gdzie decyzje nie rodzą się w swobodnej dyskusji, lecz przeważnie z woli „miarodajnego czynnika" (to sanacyjne pojęcie oznacza dziś naturalnie Kaczyńskiego). Prof. Gliński pamięta, że w roku 2015 był przez chwilę przeciwstawiany jako kandydat na premiera Beacie Szydło. Z drugiej strony poznał też naturę socjologiczną prawicy. Nie tylko Kaczyński żąda twardości. Część wyborców nie lubi artystów i oczekuje, że minister kultury będzie raczej przemawiał gromko o zagrożonych wartościach, niż siedział w teatrze.

Oczywiście Gliński z pewnością zmienił w ostatnich latach poglądy. Będąc dawnym członkiem Unii Wolności, naprawdę docenił siłę sporu kulturowego. Możliwe, że uznaje za swoją powinność ideowe dawanie świadectwa. Nadal jednak trudno uwierzyć, że może serio uważać środowisko „Gazety Polskiej" za forpocztę lepszej, zdrowszej debaty w Polsce, a powtarzał to parę razy, co więcej, za pośrednictwem Narodowego Centrum Kultury udzielił mu solidnej pomocy.

Jeszcze przed rokiem TVP Jacka Kurskiego nazywał, zresztą za satyryczną rubryką Mazurka, „telewizją paździerz". Dziś walczy jak lew o obronę jej dobrego imienia, szermując argumentem o gwarancjach dla politycznej równowagi. Ale czy te gwarancje zwalniają z niepokoju o poziom propagandy polityka, który formalnie reprezentuje państwo wobec publicznej telewizji? Gdyby go o to spytać, z pewnością jak mnóstwo innych ludzi PiS powtórzyłby, że nie ogląda – z powodu nawału obowiązków.

Mamy tu do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym. Im mocniej prof. Gliński wpychany jest w rolę pierwszego politruka, pogromcę niezależności polskiej kultury, tym bardziej dba o to, aby zachować wizerunek kogoś, kto nie ustępuje.

Jaka jest prawda? Weźmy dwa segmenty kultury, gdzie ta władza jest szczególnie chętnie oskarżana o zamordyzm. W roku 2018 Gliński nie pojawił się na festiwalu filmowym w Gdyni, a przysłany przez niego wiceminister Paweł Lewandowski został przez filmową socjetę wyśmiany, kiedy czytał przemówienie. Filmowcy demonstrowali na Krakowskim Przedmieściu, kiedy Gliński, po dwóch latach koegzystencji, usunął szefową Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Magdalenę Srokę.

Tyle że nowy szef PISF Radosław Śmigulski utrzymał system komisji przyznających przemysłowi filmowemu finansowe wsparcie. Są one nadal zdominowane przez reżyserów i producentów. Widać tu twarze przeważnie krytyczne wobec tego rządu, a kierunki ich decyzji nie różnią się od tego, co działo się za poprzednich PISF-owskich ekip.

Ostatnio próbuje się ożywić wojnę o kulturę wokół zapowiedzi likwidacji dawnych filmowych zespołów nazywanych teraz studiami. Gliński zrobił to obcesowo, łatwo mu zarzucić brak konsultacji. Na dokładkę uderzył w ludzi, którzy niekoniecznie byli kandydatami na głównych oponentów – szefem Toru jest na przykład Krzysztof Zanussi, z kolei Kadru – Filip Bajon. Odpowiedzią była fala krytyki antyrządowych mediów z pozycji antycentralistycznych. Pomysł, aby skomasować te studia w jeden silny ośrodek, przedstawia się jako powielanie wzorców z PRL.

Filmowcy nie ruszyli jednak masowo do protestów, a niektórzy z nich szepcą, że same te studia były anachronizmem. To relikt państwowego przemysłu filmowego w nowej rynkowej rzeczywistości. Co więcej, korzystały one z takich przywilejów, jak użyczanie licencji na zgromadzone w ich archiwach filmowe tytuły z dawnych epok. Można mieć wątpliwości, czy to swoiste nieformalne uwłaszczenie kilku bardzo zasłużonych filmowców nie stanowiło także patologii – takie sugestie padały wewnątrz środowiska. Tym, co najbardziej podrażniło ministra Glińskiego, było przekazanie przez jedną z tych instytucji, Kadr Bajona, swoich zasobów prywatnej telewizji Polsat. Czy była to decyzja sensowna, sprawiedliwa?

Można mieć wątpliwości, czy temu rządowi potrzebna jest tuż przed wyborami wojna z Zanussim czy Bajonem. Ale trudno tu mówić o jakimś monopolu, skoro przekształcenia dotyczą jedynie niewielkiej części rynku produkcji filmowych, większość jest zdominowana przez podmioty prywatne. Na szefa nowego superstudia typowany jest stary producent Włodzimierz Niderhaus, dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, niemający nic wspólnego z prawicą. Czy okaże się skuteczny? Do tej pory był.

Oczywiście można by podejrzewać, że zacznie „kolaborować" z PiS. Tylko że świat filmowców jest prawie w całości niepisowski. Wizja sterowania filmową „propagandą" to absurd. Można najwyżej podejrzewać zamiar kreowania, w zupełnie wycinkowym wymiarze, tematyki związanej z szeroko rozumianą patriotyczną i obywatelską edukacją.

Jak nie rządzić teatrem

Jeszcze wyraźniej ograniczoną naturę pisowskiej „kontroli" widać na przykładzie teatrów. Od ministra zależą bezpośrednio cztery placówki na 121. Kiedy Gliński spróbował za pośrednictwem przeprowadzonego zgodnie z terminami konkursu wpłynąć na zmianę dyrekcji Starego Teatru w Krakowie, naraził się na oskarżenia o dyktat, a „obalony" przez niego Jan Klata stał się symbolem wolności twórczej. W rzeczywistości nowy dyrektor Marek Mikos szybko popadł w zależność od mocno lewicowego zespołu i realizuje dziś politykę Klaty bez Klaty.

Świat teatru jest jeszcze mniej prawicowy od świata filmu. Za to każda wymiana dyrektora teatru w dowolnym mieście, często dokonywana przez samorządy o liberalnym lub lewicowym zabarwieniu np. z powodów finansowych, wrzucana jest przez propagandę opozycji na barki układu rządzącego. Skądinąd pytanie, czy teatr to własność li tylko pracujących w nim aktorów i dyrektorów, jest pytaniem zasadnym.

Dobrego przykładu „skuteczności" rządowej polityki dostarcza zmiana, po upływie kadencji, na stanowisku dyrektora Instytutu Teatralnego, realizującego programy (także rządowe) promujące kulturę teatralną. Już sam pomysł przeprowadzenia tam konkursu wywołał gniew środowiska, które masowo podpisywało listy w obronie kojarzonej z lewicowymi poglądami dyrektor Doroty Buchwald. „Gazeta Wyborcza" jej konkurentów opisała jako „egzotycznych", choć byli wśród nich zasłużony teatrolog, wykładowca Akademii Teatralnej Patryk Kencki i Aldona Skiba-Lickel, dyrektorka Compagnie Arts Scenique w Strasburgu. Zwłaszcza Kencki padł od razu ofiarą środowiskowego, bardzo bolesnego hejtu.

Gdyby resort miał wyraźnie obrany cel, byłby w stanie przeforsować wybór kogoś innego niż Buchwald. Komisja nie wskazała jednak nikogo. Dziś Instytutem kieruje jako p.o. Dorota Głowacka, zastępczyni Doroty Buchwald, a ona sama objęła funkcję wicedyrektor. Oto twarda ręka ministerstwa.

Mamy tu do czynienia raczej z niezdecydowaniem i nieporadnością niż twardym marszem dokądkolwiek. Gdzieś na obrzeżach prawicy błąkały się takie pomysły zwiększania kontroli, jak ustawowe podporządkowanie ministerstwu jednego teatru w każdym województwie. Ale wiceminister Wanda Zwinogrodzka zawsze tendencje do ręcznego sterowania odrzucała. Mimo to była przedstawiana jako niemal faszystka, a Monika Strzępka sparodiowała ją w teatralnym spektaklu. Apokaliptyczna wizja scentralizowania całej kultury pojawiła się choćby w sławnym Manifeście Kultury Niepodległej, ale nie w życiu.

Odrobinę twardej ręki

Są takie sfery, gdzie Piotr Gliński próbuje polityki bardziej zdecydowanej. Co roku przydzielanie dotacji dla czasopism społeczno-kulturalnych kończyło się coraz konsekwentniejszym pomijaniem innych tytułów niż konserwatywne. Wiosną 2018 roku skreślenie takich pozycji jak „Znak", „Zeszyty Literackie", „Więź" czy „Res Publica Nova" wywołało opór różnych środowisk.

O zmianę decyzji apelowali nawet naczelni tych tytułów, którym dotacje przyznano. Gliński cofnął się tylko częściowo. Na jego stanowisko wpływ miały z pewnością emocje prawicowych kręgów, które przypominały jak to ministrowie z PO dyskryminowali wcześniej pisma konserwatywne. A być może i wizja Kaczyńskiego marzącego o stopniowym wyłanianiu nowej elity. Taka metoda równoważenia przemożnej dominacji kulturowej lewicy jawi się jednak jako zbyt toporna.

Także w podejściu do muzeów, tych które są w zasięgu ręki ministerstwa, można było zauważyć więcej twardości. Warto się zastanawiać, czy konieczna była wymiana kierownictwa Muzeum II Wojny Światowej. A tym bardziej, czy powinny jej towarzyszyć mało przekonujące zarzuty finansowe i jeszcze bardziej naciągane recenzje merytoryczne. W rzeczywistości różnice między twórcami muzeum i jego krytykami były w ostatnich latach mniejsze, niż kiedy ta koncepcja rodziła się kilkanaście lat temu pod skrzydłami Donalda Tuska. Oczywiście minister odpowie, że ma prawo do choć szczątkowej polityki kulturalnej, do wpływu na rzeczywistość. Straty wynikłe m.in. z wojny ze światem historyków, także z innych krajów, okazały się jednak dość bolesne.

Podobnie jest z pomysłem na „ukaranie ECS". I w tym przypadku formułowane półgębkiem zarzuty o polityczne zaangażowanie nie są pozbawione sensu. Tylko czy da się rozmawiać z taką instytucją, nie uwzględniając kontekstu miejsca? Gdańsk ma swoją specyfikę, podobnie jak historia Centrum, które z samej swej natury będzie bardziej otwarte na racje obecnej opozycji. Chyba nieprzypadkowo premier zaczął naciskać na pewne złagodzenie „retorsji". Choć pytanie, czy poszedłby w tym kierunku, gdyby nie doszło do spektakularnego zabójstwa prezydenta Gdańska.

Minister i jego wizerunek

Każdy wybierze sobie inny fragment wizerunku Glińskiego. Niespecjalnie mnie oburza jego negatywna reakcja na perspektywę zatrudnienia pornograficznych aktorów w Teatrze Polskim we Wrocławiu czy finansowe karanie festiwali za wystawianie „Klątwy" z Teatru Powszechnego. Każdy wiedział, że do władzy dochodzi formacja konserwatywna, niechętna zjawiskom skrajnym, z kulturą wysoką niemającym wiele wspólnego. Przypomniałbym zarazem o innej twarzy ministra. To on publicznymi wypowiedziami doprowadził do uchylenia absurdalnego blokowania filmu „Ida" w TVP. Potem była jego decyzja o wsparciu nowego filmu Pawlikowskiego. To on stara się wspierać kulturę żydowską. Jego wypowiedź, że to część polskiego dziedzictwa, była niewybrednie atakowana w internecie przez prawicowych radykałów, dla których Gliński to liberał i kosmopolita.

Dziś stoi on przed nowymi pytaniami. Przykładowo przed decyzją, czy kwestionować wybór na nową kadencję prof. Dariusza Stoli jako dyrektora Muzeum Polin. Jeśli ją zawetuje, zapewne nie zdoła wybrać nikogo innego w porozumieniu z platformerskimi władzami Warszawy i z Żydowskim Instytutem Historycznym. Spotka się to z gromkimi protestami rozmaitych środowisk, wywoła wrogość w Izraelu, z którym osiągnęliśmy jaki taki historyczny kompromis, a możliwe, że i w USA. Prawda, Stola nie zawsze dbał o apolityczność podległej sobie instytucji, zwłaszcza podczas obchodów 50. rocznicy Marca '68, ale ciężko sobie wyobrazić zastąpienie go kimś naprawdę strawnym dla rządu. Znów – taka jest natura tej instytucji. Chyba lepiej tworzyć nowe, choćby Muzeum Getta Warszawskiego.

Czasem Piotr Gliński próbował nadmiernie naginać rzeczywistość, ale częściej wybierał drogę zygzakowatą i różne formy kompromisu z realiami. Nie przeszkadzało to wielu ludziom kultury kreować go na hunwejbina. Niejednokrotnie był to przejaw gorączki przynajmniej części tych środowisk, przyzwyczajonej do ideowego monopolu. Zarazem można ubolewać, że PiS, partia tak pojemna i wieloskrzydłowa, nie jest w stanie pozostawić swoim politykom na takich stanowiskach więcej pola manewru. Naturalnie nikt Glińskiego do niczego nie przymusza. Ale – to hipoteza – sama natura obozu rządowego skłaniać go może do grania bardziej twardego, niż jest w istocie.

Czy grał w momencie radiowej awantury z Robertem Mazurkiem? Pewnie się nie dowiemy. Dziennikarz zapewnił potem, że go lubi. Trudniej lubić polską politykę kreującą tyle zbędnych, a czasem szkodliwych emocji. One zwodzą na manowce najsensowniejszych ludzi.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W świecie polskiej polityki dramat goni dramat, a groteska groteskę. Na scenę wciąż cień rzuca straszna sprawa mordu na Pawle Adamowiczu, dziś przedmiot wściekłych oskarżeń i kontroskarżeń o moralną winę. Nawet coś takiego można było jednak częściowo przesłonić. Oto dzień po aresztowaniu kilku osób związanych kiedyś z Polską Grupą Zbrojeniową, więc z obozem rządowym, mamy publikację nagrania mającego skompromitować Jarosława Kaczyńskiego. Czyli na dobre początek dwóch kampanii wyborczych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy