Ambasador z lubczykiem

Publikacja: 13.08.2010 17:34

Jerzy Bahr (z prawej) w gościnie u Mariusza Wilka (fot. Natasza Wilk)

Jerzy Bahr (z prawej) w gościnie u Mariusza Wilka (fot. Natasza Wilk)

Foto: Rzeczpospolita

Red

[srodtytul]11 czerwca[/srodtytul]

Za każdym razem, gdy po krótszej lub dłuższej niebytności wracam do Kondy, czuję, jakbym się ocykał z drzemoty. Znowu zaczynam zauważać zmianę wiatru po chełbi na Oniego, deszcz w szepcie topoli, żmiję po szmerze trawy i zapachy w powietrzu (właśnie Wasiliewa zatopiła banię, rozsnuwając dokoła smolisty aromat dymu z sosnowych szczap), tudzież różne smaki: jagły z czosnkiem, razowego chleba z kozim twarogiem, sałaty z oliwą, wędzonej szczuki i okonia z rusztu, jaj z kartoszką po wiejsku i kruchego placka z rabarbarem.

W Kondzie mam się na baczności, idąc czy stojąc, siedząc czy śpiąc, czuwając, mówiąc lub milcząc. U buddystów nazywa się to „sati”, a według Magrisa jest formą modlitwy, to znaczy – rozpoznaniem obiektywnej rzeczywistości. Sposobem patrzenia poza i ponad własne „ja”.

[srodtytul]18 czerwca[/srodtytul]

Najlepszymi nauczycielkami baczności są żmije. Wylegują się na słońcu w trawie i trzeba uważać, aby nie nastąpić, idąc po wodę lub po drwa, bo jeśli kroczysz czujnie, żmija sama zejdzie ci z drogi, wijąc chwostem ku przestrodze.

W ubiegłym roku żmija ukąsiła Tamarę Zacharczenko, ale mnie to nie zdziwiło. Jako adwentyści Zacharczenko wierzą, że gadzina jest wcieleniem Złego, nie przypadkiem skusiła Ewę w raju i dlatego Andrej każdą gadzinę na swoim terytorium zabija. A że żmije żyją w parach, zapewne któraś w końcu się zemściła za małżonka – na małżonce.

Zresztą nie trzeba być adwentystą, by gadzin nienawidzić. Wrogów żmij można znaleźć wśród chrześcijan drugich wyznań z tychże samych (biblijnych) powodów. Prawosławni na Kiżach wiodą wojnę ze żmijem, choć na co dzień pracują w tamecznym muzeum i są – zdawałoby się... – współcześnie wykształconymi ludźmi. A raskolnik Klujew prorokował w swojej Pogorzeliźnie żmijną wiktorię w Zaonieżu i przepowiednia na naszych oczach się sprawdza, bo w ruinach domostw, opuszczonych przez ludzi, gnieżdżą się całe rodziny gadzin.

Kiedy dziesięć lat temu przyjechaliśmy po raz pierwszy do Kondy Biereżnej, nasz dom stał w gęstwinie podagryczników po pachy. Z chaty naprzeciwko na chwiejnych nogach wytoczył się sąsiad Żenia z kosą w ręku i bełkotliwie wyjaśnił, że mam sobie ścieżynę w tych chwastach wykosić, bo żmije... A gdy mu kosę oddawałem, zaprosił mnie do stołu, aby wypić za znajomość. W trakcie biesiady opowiadał, jak służył w Polsce, stali w Legnicy, po czym zapytał znienacka.

– Wiesz, dlaczego się mówi, że Armia Czerwona podniosła poziom kultury w Polsce na pół metra?

– ?

– Bo pany, kiedy klną, pierdolą w dupe, a my jebiom w rot.

Szczęście, że miałem się na baczności, bo inaczej mógłbym się poczuć obrażonym, a na obrażonych po rusku „wodę wożą i ch... kładą”. Później z Pieczuginem się zaprzyjaźniliśmy i nieraz jeszcze sączyliśmy wódkę za jego stołem, kontemplując smukłą sylwetę czasowni przez okno i rozmawiając o życiu w tutejszym kołchozie, bo Żenia tutaj wyrósł... Pieczugin był baczny i nawet, kiedy wypił, rzadko po pijanemu zbaczał do rowu, a na trzeźwo wcale go nie było. To znaczy żył tak, aby żadna myśl nie mąciła mu pola widzenia. Jak gdyby za życia osiągnął to, o czym poeta Czesław Miłosz marzył dopiero po śmierci: być samym czystym patrzeniem. Niekiedy miałem wrażenie, że dymiąc biełomorem między jednym a drugim rzędem pielenia kapusty, wyświetla w głowie film swojego życia, bo gdziekolwiek spojrzał, tam przeszłość oglądał... Dlatego kiedy powiedział mi dwa lata temu, że więcej tu nie przyjedzie, bo córka kupiła daczę pod Pietrozawodskiem i teraz tam będą jeździć na lato, od razu poczułem, że to początek końca Jewgienija Pieczugina.

Dzisiaj w bocznych oknach mojej pracowni białe baldachy podgaryczników ćmią się w mętnym świetle białej nocy. Kto by pomyślał, że w miejscu tej gęstwy, sponad której ledwie wystaje połatany papą dach bani, dwa lata temu Pieczugin pełł kapustę? Jego chałupa pokosiła się do ziemi i zamieszkały w niej żmije, a sam Żenia przestał baczyć, jakby już nie żył.

[srodtytul]21 czerwca[/srodtytul]

O tym, że z Żenią płocho, powiedział nam Pietro, jego zięć. Przyjechał do Kondy taksówką, nawalony. Jak na bezrobotnego – pański gest... Najtańsze taxi z Pietrozawodska kosztuje ponad 100 dolców. A Pietro przywiózł jeszcze parę butelek wódki, tort dla Nataszy i wino. Wytrzeźwiał dopiero na czwarty dzień.

(Nawiasem wtrącę, że wyraz „płocho” w języku rosyjskim oznacza „kiepsko”, „marnie”, natomiast w polskim wychodzi z użycia, lecz kiedyś w nim żył i oznaczał „niebacznie”. Zatem w kontekście tego, co wyżej pisałem o baczności Żeni Pieczugina, igra pomiędzy polskim i rosyjskim znaczeniem słowa „płocho” nabiera dodatkowego sensu.)

O Pietro wspominałem w Domu nad Oniego. On już wtedy okresowo wypadał z czasu, który bieżał mimo niego – jakby go omijał – po czym powracał i znowu był wtorek... Do Biereżnej przyjeżdżał z teściem i żył w jego cieniu, zatem niewiele o nim wiedziałem. Tyle tylko, że żona go ostawiła dla jakiejś wyższej szarży z Murmańska. Za to teraz otwiera się po każdej flaszce. Ostatnie lata nie były dlań łaskawe. Najpierw Luśka umarła mu na rękach (jej ostatnie słowa „chce mi się sikać” powtarza z pijackim chlipem w nosie), tamten bił ją po głowie, kiedy miała ataki epilepsji, żeby szybciej zdechła, lecz gdy dostała jeszcze białaczki, to ją odesłał z powrotem. Parę miesięcy później mama Pietrowa umarła, a w dokumentach, co po niej zostały, znalazł czarno na białym, że jego papa (odumarł go dzieckiem) służył w NKWD. W końcu stracił pracę, mieszkanie po mamie wynajął za 300 dolarów i szlajał się po mieście, żyjąc kątem u siostry. No, ale wiele-li można za 300 baksów w mieście? A i siostra miała go dosyć i w końcu mu to wygarnęła, dlatego przyjechał do Kondy. Tutaj zamierza hodować króliki, bo żywe stworzenia wymagają troski, więc może przestanie pić.

Dobrze, że Pietro przyjechał, bo żal mi chałupy Pieczugina. To najstarszy dom w Kondzie Biereżnej (jeszcze z XIX wieku) i jedyny, który zachował się w całości, choć wyrażenie „zachował się” niezbyt tu pasuje, bo chałupa Żeni przypomina stos bierek – wystarczy jedną nieuważnie wyciągnąć, aby cały ten chłam w mgnieniu oka się rozsypał, a mówiąc o całości, mam na myśli część gospodarczą (zwaną „skotnym dworem”), w niej na dole trzymali bydło, a na górze – siano. W pozostałych domach Kondy dawno już gospodarczej części nie ma, jedni ją porąbali na drwa, u innych sama zgniła. Natomiast u Pieczugina jakimś cudem się zachowała i teraz gubi dom, bo chyląc się ku ziemi, ciągnie za sobą część mieszkalną. Żenia nie mógł jej rozebrać, albowiem konserwator zabytków się nie zgadzał (aczkolwiek na remont państwo pieniędzy nie dawało), żeby zaś dom sprzedać, trzeba się najpierw z rodziną dogadać, co nie takie proste.

Domy bez ludzi umierają. Chałupa Żeni konała na naszych oczach przez ostatnie lata. Być może przyjazd Pietra przywróci ją do życia. Pytanie tylko, czy Pietro tutaj wytrzyma? Życie w Kondzie, zwłaszcza samotne, wymaga hartu – szczególnie zimą! Można powiedzieć, że zima tu sprawdza człeka, albo go złamie, albo zahartuje.

[srodtytul]6 lipca[/srodtytul]

– Czy pan się nie boi uczucia klaustrofobii po powrocie do kraju – zapytałem Jerzego Bahra, ambasadora RP w Moskwie – chodzi o wrażenie zamknięcia w dawno niewietrzonej szafie, o której pisał Czesław Miłosz, wspominając powrót swojego ojca do Polski po długim pobycie w Rosji?

– Bynajmniej – odpowiedział ambasador – ja raczej staram się rozszerzyć granice ojczyzny, wystarczy obejrzeć mapę mojej służby dyplomatycznej: Bukareszt, Kaliningrad, Kijów, Wilno, Moskwa.

Ba, pomyślałem, patrząc w swoje okno, przez które żadnej granicy nie widać, wszak Północ granic nie ma. Za Oniego Białe Morze, dalej Nowa Ziemia, Arktyka... Pustka.

Ambasador Jerzy Bahr odwiedził nas w Kondzie Biereżnej parę dni temu. Zawsze twierdziłem, że żeby tutaj dotrzeć, trzeba bardzo chcieć, bo i daleko, i droga podła. Iluż moich znajomych się odgrażało, że na pewno przybędą, wypytywali o szczegóły – jak tu dojechać i co ze sobą przywieźć – a potem się okazywało, że nie mogli wyruszyć z różnych przyczyn, albo już po drodze coś im wypadało. Jedynie nieliczni dojeżdżali! Tym sposobem naszych gości weryfikuje sama droga.

Bo co innego spotkać się „na mieście”, otrzeć się o siebie w jakimś barze lub na raucie i wymienić uścisk dłoni tudzież kilka zdawkowych zdań, co innego zaś przejechać na spotkanie szmat dziurawej drogi, wiedząc, że na jej końcu ktoś oczekuje. Takich spotkań na ogół się nie zapomina.

Z Jerzym Bahrem wcześniej się nie spotykaliśmy. On znał mnie jeszcze z „Kultury”, a ja o nim wiedziałem tyle, ile można wiedzieć o człowieku reprezentującym kraj, z którego pochodzę, w kraju, w którym żyję. Jednakże od pierwszej chwili poczułem bratnią duszę, to znaczy kogoś (mówiąc jego słowami), kto całe dorosłe życie, czyli okres pomiędzy dzieciństwem a powtórnym zdziecinnieniem, spędza ciekawie. Martucha potwierdziła moje odczucie, łapiąc go od razu za nos, co z jej strony jest dowodem najwyższej sympatii i zaufania.

– Taka malutka, a już wodzi ambasadora za nos – śmiał się Jerzy Bahr. – Co to będzie później?

Gościliśmy ambasadora czym chata bogata. Ucha z pstrąga i pstrąg zapiekany w ruskiej pieczy, karelskie kalitki z kartoszką i z jagłą, chleb domowy, kozi twaróg i zieleń z naszego ogrodu, a na deser czaj z samowaru i baszkirski miód. Gościa zafrapował ogrodowy ljubistok. Sprawdziliśmy w słowniku. Okazało się, że to lubczyk. Żartom nie było końca.

Po obiedzie poszliśmy do czasowni. Z jej dzwonnicy widać cypel Jelniak, gdzie według miejscowej legendy leżą pochowani polscy panowie, którzy grasowali po Zaonieżu podczas Wielkiej Smuty, aż ich rozbili opodal Tołwuji... Opowiedziałem Jerzemu Bahrowi, że niektórzy twierdzą, jakoby Konda Biereżna została założona przez polsko-litewskich zabijaków, wziętych wtenczas do niewoli.

– A pan dopisuje puentę do tej legendy.

Tymczasem Natasza przygotowała dla ambasadora bukiet z lubczyku – na pożegnanie. Widać było, że Jerzy Bahr nie bardzo chce od nas wyjeżdżać. Potem, już w drodze do Pietrozawodska, zażartował, iż jeśli będę coś pisał o jego wizycie, to jak da Vinci namalował „Damę z łasiczką”, swój obrazek powinienem nazwać „Ambasador z lubczykiem” (co niniejszym czynię!) i obiecał, że na jutrzejszy raut w hotelu Karelia wepnie do klapy w marynarce maleńką gałązkę ljubistka.

Jechaliśmy skrótem przez Kosmoziero i Klaźmę, oglądając po drodze chram Aleksandra Swirskiego i czasownię w Uzkich. Dyrektor Karpiński towarzyszący ambasadorowi Bahrowi w tej eskapadzie robił zdjęcia umierających domów, a my na tylnym siedzeniu rozmawialiśmy... Aż dziw, ile można powiedzieć, nie mówiąc wcale wiele. Na przykład o obłokach.

Nie wiem, czy ambasador przypiął lubczyk do klapy, bo na raucie nie byłem. Nie chciałem zapaćkać pastelowego obrazka z Zaonieża innymi kraskami. Tuszę, że Jerzy Bahr mnie zrozumie. Po powrocie do siebie aż się zdumiałem, jakie wrażenie zrobiła wizyta polskiego posła. Nawet Pietro wytrzeźwiawszy po dużej żubrówce, którą otrzymał od dyrektora Karpińskiego w ramach podnoszenia kultury spożycia alkoholu w Zaonieżu, jął se robić podśmiechujki, że teraz zaczną tutaj do mnie przyjeżdżać jak do Lwa Tołstoja do Jasnej Polany.

[srodtytul]21 lipca[/srodtytul]

Pieczugin i Bahr to ludzie z różnych światów. Granice tych światów są niewidzialne (żadnego szlabanu ni wizy), a zarazem tak szczelne, że nieprzenikalne jeden dla drugiego. Przy tym nie chodzi tu bynajmniej o kordony państwowe, ale właśnie o limes świata – każdego z nich. Tylko u mnie mogliby się spotkać, jeśli Pieczugin byłby na miejscu. Sądzę, że z takiego spotkania Jerzy Bahr wyniósłby sporo dla siebie.

Nasz dom jest miejscem pograniczym, gdzie spotykają się ludzie z różnych światów. Na przykład włoski pisarz-podróżnik Paolo Rumiz spotkał się u nas z ruskim traktorzystą Piesninem, a Szwajcarka Fanny z polarnikiem żeglarzem Jurą Naumowem. Zbiegiem okoliczności czasownia w Kondzie Biereżnej jest pod wezwaniem świętego Sampsona o przydomku strannopriimec, co można przetłumaczyć jako ten, który przyjmuje stranników, to znaczy pielgrzymów, tułaczy oraz wędrowców. Kiedy ojciec Nikołaj (Ozolin) ponownie ją oświęcał – po tym jak ją wojujący bezbożnicy splugawili – powierzył mi klucze starosty, mówiąc przy okazji, że tym samym obdarza mnie misją kontynuowania dzieła świętego Sampsona. I dodał, że kiedyś słowo „strannik” oznaczało wędrującego światami... Tym samym czasownia stała się naszą domową kaplicą (choć raz jeszcze podkreślam, że nie należy przekładać „czasowni” na „kaplicę” – jak sugeruje „Wielki słownik polsko-rosyjski” – są to przybytki o różnych funkcjach sakralnych) i Martuchę w niej chrzciliśmy, wszak pojawiła się u nas z innego świata. W kondobiereżnej czasowni czuję się jak u siebie, w niej nie ma znamion jakiegoś konkretnego wyznania – ona jest p u s t a.

W dom nad Oniego ludzie wnoszą swoje światy i nie trzeba się ruszać, aby nimi wędrować. A jeśli nawet nie spotykają się u nas jak Pieczugin z Bahrem, wystarczy, iż zamknę ich w jednym tekście, aby spotkali się w głowie czytelnika.

[srodtytul]30 lipca[/srodtytul]

Wiatr mierzwi topolę za oknem, rzutując na ścianę – jak na ekran – ruchomą siatkę liści, w której słońce migoce, rozsypując się po podłodze centkami świateł. Blaski na powale powtarzają igrę chełbi na jeziorze i nawet l u l k a – podwieszona do belki stropowej – kołysze się w rytm Oniego. Cały dom w delikatnej, rozedrganej sieci światła.

[srodtytul]11 czerwca[/srodtytul]

Za każdym razem, gdy po krótszej lub dłuższej niebytności wracam do Kondy, czuję, jakbym się ocykał z drzemoty. Znowu zaczynam zauważać zmianę wiatru po chełbi na Oniego, deszcz w szepcie topoli, żmiję po szmerze trawy i zapachy w powietrzu (właśnie Wasiliewa zatopiła banię, rozsnuwając dokoła smolisty aromat dymu z sosnowych szczap), tudzież różne smaki: jagły z czosnkiem, razowego chleba z kozim twarogiem, sałaty z oliwą, wędzonej szczuki i okonia z rusztu, jaj z kartoszką po wiejsku i kruchego placka z rabarbarem.

W Kondzie mam się na baczności, idąc czy stojąc, siedząc czy śpiąc, czuwając, mówiąc lub milcząc. U buddystów nazywa się to „sati”, a według Magrisa jest formą modlitwy, to znaczy – rozpoznaniem obiektywnej rzeczywistości. Sposobem patrzenia poza i ponad własne „ja”.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy