Wybrałem się na „Buddenbrooków”, bo dziś nie ma takich sag. To porządna propozycja kina europejskiego: kiedykolwiek by się weszło do kina, wiadomo, o co chodzi. Spokojnie można wytrwać 2,5 godz. Aktorstwo trąci trochę telenowelą, ale typy ludzkie zarysowane są mocno. Nie brakuje namiętności, jest miłość i konflikt między braćmi; znakomicie pokazana XIX-wieczna Lubeka. Główny problem wypada współcześnie: idzie nowe, zdarza się krach na rynku i rodzina popada w tarapaty.

W kontrapunkcie do Manna poszedłem na „The Doors”. To wymarzona propozycja dla dzieciaków, które mają szansę zrozumieć, o co chodziło w zamkniętej już epoce hipisowskich iluzji. Morrison pozostaje wielki nie tylko dlatego, że był ostrym frontmanem, uwikłanym w alkohol i inne substancje. To nie był rockowy debil. Znał Nietzschego, Dostojewskiego. Imponował wrażliwością, inteligencją. Jego przekora i spontaniczność wciąż mi się podobają. Dziś skandale się reżyseruje. Próbę czasu przetrwała muzyka. Prosto z kina poszedłem do sklepu płytowego. A tam dwie małolaty: „Zobacz, zobacz: Michael Jackson! Wiesz, ile on kasy po śmierci zarobił?”.