Dopiero na ostatnim roku studiów, w 1959, dowiedzieliśmy się pełnej prawdy o naszej koleżance Izie, urodziwej i dystyngowanej; jej maniery i chłodna wyniosłość bardzo nas drażniły. Dotychczas w rubryce „pochodzenie społeczne” podawała zawsze – inteligencja pracująca. Otóż okazało się, że była prawdziwą hrabianką, sygnet herbowy, historyczni antenaci, ród figurował w annałach polskiej heraldii.
Przyczaiło się kilku przedstawicieli prywatnej inicjatywy. Ojciec jednego z nich świetnie dawał sobie radę za fasadą państwo robotników, chłopów i inteligencji pracującego. Początkowo miał fabryczkę pasty, transport konny. Potem zwinął interesy i zajmował się kawiarnianym pośrednictwem w handlu walutą, złotem, biżuterią, legitymując się fikcyjnym zatrudnieniem jako robotnik sezonowy. Syn przebiegłość przejął od ojca i niezmiernie wykazywał się proletariackim pochodzeniem. Przetrwał lata studiów; zapisał się do ZMP, uczęszczał na pierwszomajowe pochody, ochotniczo dzierżył transparenty. Nigdy nie przyczepili się do niego. Pod koniec studiów już mniej się kamuflował, posiadał skuter – Lambrettę, zapraszał koleżanki na przejażdżki, egzaminy oblewał w Rycerskiej na Starym Mieście.
W naszej gromadzie przyszłych prokuratorów, sędziów, notariuszy i adwokatów nie brakowało również modelowych cyników, wyzbytych wszelkich rozterek i oporów. W nic nie wierzyli i byli zdolni do wszystkiego. Pełna dyspozycyjność bez hamulców. Świadomie bądź intuicyjnie uznali taki sposób postępowania za jedyną szansę zbudowania sobie kariery, zdobycia przywilejów, życiowych wygód. – Nie wychylać się! – taką dewizę obrał sobie jeden z nich – A nawet trzeba być na pierwszej linii.
Tylko egoistyczny interes mieli na względzie. Zdecydowanie nie zamierzali chować się w cieniu i wegetować. Chcieli czerpać korzyści z oferty władzy. Wśród tych najbardziej przystosowanych wyróżniał się inteligencją i urokiem osobistym Władek, wysoki młodzieniec o wyrazistej, budzącej zaufanie twarzy. Zjawił się w 1954 roku prawie już jako kandydat na członka partii, przeszedł z uczelni w innym mieście. Był koleżeński i hamował zapędy swych towarzyszy z ZMP i partii wobec zbłąkanych owieczek. Skutecznie obronił pewnego wesołka, który palnął jakiś zakazany dowcip, ośmieszający któregoś z najwyższych dostojników państwa, Bieruta lub Minca. Coś o sowieckich pachołkach. Nastąpiła natychmiastowa reakcja, masówka, publiczne potępienie. Mogło to się skończyć wywaleniem ze studiów i wilczym biletem. Autorytet Władka i jego nieposzlakowana reputacja przeważyła szalę. Złoczyńca otrzymał tylko naganę.
Władek uratował jeszcze kilku innych obciążonych oskarżeniami donosicieli o reakcyjną postawę. Zbagatelizował zarzuty, podkreślił potrzebę uświadamiania i przeciągania na właściwą stronę za pomocą cierpliwej edukacji. Bardzo był wymowny w specyficznym, partyjnym języku. Jednak zachował pewną przyzwoitość i poczucie koleżeństwa. Czułem mimo to, że nigdy nie nastawi za kogoś karku, ryzykując nadmiernie. Wiedział, do jakiego stopnia może być kolegą, i pewnej granicy nigdy nie przekroczył. Wybrał zwycięzców i przy nich budował swoje życie. Nie krył się z tym wcale. Chętnie dzielił się swoimi mądrościami.
– Z nimi nikt nie wygra – mówił z powagą. – Trzeba akceptować fakty dokonane. Nie mieszać rzeczywistości z urojeniami. Pokpiwał ze swego ojca, przedwojennego urzędnika magistratu w powiatowym miasteczku, porażonego przemianami powojennej Polski. – Stary najbardziej boi się wieczornego pukania do drzwi. Myśli, że to po niego! – śmiał się jak z dobrego żartu.