Autobiografia Marka Nowakowskiego część2

Dziennik podróży w przeszłość (2)

Publikacja: 18.09.2010 01:01

Autobiografia Marka Nowakowskiego część2

Foto: Rzeczpospolita

Dopiero na ostatnim roku studiów, w 1959, dowiedzieliśmy się pełnej prawdy o naszej koleżance Izie, urodziwej i dystyngowanej; jej maniery i chłodna wyniosłość bardzo nas drażniły. Dotychczas w rubryce „pochodzenie społeczne” podawała zawsze – inteligencja pracująca. Otóż okazało się, że była prawdziwą hrabianką, sygnet herbowy, historyczni antenaci, ród figurował w annałach polskiej heraldii.

Przyczaiło się kilku przedstawicieli prywatnej inicjatywy. Ojciec jednego z nich świetnie dawał sobie radę za fasadą państwo robotników, chłopów i inteligencji pracującego. Początkowo miał fabryczkę pasty, transport konny. Potem zwinął interesy i zajmował się kawiarnianym pośrednictwem w handlu walutą, złotem, biżuterią, legitymując się fikcyjnym zatrudnieniem jako robotnik sezonowy. Syn przebiegłość przejął od ojca i niezmiernie wykazywał się proletariackim pochodzeniem. Przetrwał lata studiów; zapisał się do ZMP, uczęszczał na pierwszomajowe pochody, ochotniczo dzierżył transparenty. Nigdy nie przyczepili się do niego. Pod koniec studiów już mniej się kamuflował, posiadał skuter – Lambrettę, zapraszał koleżanki na przejażdżki, egzaminy oblewał w Rycerskiej na Starym Mieście.

W naszej gromadzie przyszłych prokuratorów, sędziów, notariuszy i adwokatów nie brakowało również modelowych cyników, wyzbytych wszelkich rozterek i oporów. W nic nie wierzyli i byli zdolni do wszystkiego. Pełna dyspozycyjność bez hamulców. Świadomie bądź intuicyjnie uznali taki sposób postępowania za jedyną szansę zbudowania sobie kariery, zdobycia przywilejów, życiowych wygód. – Nie wychylać się! – taką dewizę obrał sobie jeden z nich – A nawet trzeba być na pierwszej linii.

Tylko egoistyczny interes mieli na względzie. Zdecydowanie nie zamierzali chować się w cieniu i wegetować. Chcieli czerpać korzyści z oferty władzy. Wśród tych najbardziej przystosowanych wyróżniał się inteligencją i urokiem osobistym Władek, wysoki młodzieniec o wyrazistej, budzącej zaufanie twarzy. Zjawił się w 1954 roku prawie już jako kandydat na członka partii, przeszedł z uczelni w innym mieście. Był koleżeński i hamował zapędy swych towarzyszy z ZMP i partii wobec zbłąkanych owieczek. Skutecznie obronił pewnego wesołka, który palnął jakiś zakazany dowcip, ośmieszający któregoś z najwyższych dostojników państwa, Bieruta lub Minca. Coś o sowieckich pachołkach. Nastąpiła natychmiastowa reakcja, masówka, publiczne potępienie. Mogło to się skończyć wywaleniem ze studiów i wilczym biletem. Autorytet Władka i jego nieposzlakowana reputacja przeważyła szalę. Złoczyńca otrzymał tylko naganę.

Władek uratował jeszcze kilku innych obciążonych oskarżeniami donosicieli o reakcyjną postawę. Zbagatelizował zarzuty, podkreślił potrzebę uświadamiania i przeciągania na właściwą stronę za pomocą cierpliwej edukacji. Bardzo był wymowny w specyficznym, partyjnym języku. Jednak zachował pewną przyzwoitość i poczucie koleżeństwa. Czułem mimo to, że nigdy nie nastawi za kogoś karku, ryzykując nadmiernie. Wiedział, do jakiego stopnia może być kolegą, i pewnej granicy nigdy nie przekroczył. Wybrał zwycięzców i przy nich budował swoje życie. Nie krył się z tym wcale. Chętnie dzielił się swoimi mądrościami.

– Z nimi nikt nie wygra – mówił z powagą. – Trzeba akceptować fakty dokonane. Nie mieszać rzeczywistości z urojeniami. Pokpiwał ze swego ojca, przedwojennego urzędnika magistratu w powiatowym miasteczku, porażonego przemianami powojennej Polski. – Stary najbardziej boi się wieczornego pukania do drzwi. Myśli, że to po niego! – śmiał się jak z dobrego żartu.

Właściwie kawał drania. Przedwcześnie dojrzały, oczy skupione, czujne, wieczny gracz. Zresztą z zamiłowania pokerzysta. Hazard kipiał w jego pokoju w akademiku na Kickiego. Partyjni i niepartyjni rżnęli z nim w karciochy. Może był we wszystkim szulerem? Szykował się na konkwistadora naszych czasów. Wszelki opór nazywał donkiszoterią. Szydził z bojowników przegranej sprawy. Pogrążają się na dno wraz z tonącym okrętem. Ale chronił czasem tych z przeciwnej strony, którzy dawali głośny wyraz niechęci do najwspanialszej rzeczywistości. Może to były spontaniczne odruchy. – Mogą donieść! – szeptał. – Zrujnujecie sobie przyszłość.

Jego przeciwieństwem był Tadek, przezwany nie wiadomo dlaczego Boltonem. Wesoły, koleżeński. Poprawna postawa na studiach, przynależność do ZMP, ochotniczo nosił w pierwszomajowym pochodzie transparent. Wszystko w normie, ale nigdy pierwsza linia. Miał zły rodowód; ojciec policjant, dziadek kupiec w Sarnach na Wołyniu. Ojca Sowieci skasowali, jego z matką i dziadkiem powieźli do Kazachstanu. Przesiedział całe studia cichutko jak mysz pod miotłą i dopiero około 1956 roku, kiedy upiliśmy się z okazji dobrze zdanego egzaminu, wyznał mi wszystko. Dziadek był zapobiegliwym człowiekiem i na zsyłkę zabrał ze sobą woreczek złotych rubli, świnek. Dzięki temu przeżyli znośnie cały stalinizm. Tadek chichotał i pod niebiosa wynosił dziadka – opokę rodziny. – I nigdy – rzekł, trzeźwiejąc na chwilę – nikt mnie nie przekona do komuny. Cwany Bolton! Zaśmiewaliśmy się do rozpuku.

Studia nie pochłaniały nadmiernie i miałem dużo wolnego czasu. Tym bardziej że starościna naszego roku, ładna Nina, choć gorliwa zetempówka, czuła do mnie pewną słabość i nawet podpisywała za mnie listę obecności na wykładach. W jej przypadku było to dużym odstępstwem od reguły. Zażyłość z wpływowym Władkiem też była mocnym ubezpieczeniem. Stosowałem płodozmian i nadal utrzymywałem ścisłą więź ze złodziejami, paserami, farmazonistami, z całą tą anachroniczną ferajną z miasta, dzięki której moje zaczadzenie komunizmem sprzed kilku lat odeszło bezpowrotnie.

Zostałem odtruty. Rodzice odetchnęli z ulgą. Nic o tym nie mówili, ale wiedziałem: naprawdę bali się, że z syna wyrośnie „czekista”. Oprócz tych zakazanych rewirów, które przyciągały magnetycznie, miałem jeszcze atawistyczne oparcie w swoich podwarszawskich Włochach, kolegach z tej samej ulicy, kamienicy, uczyłem się z nimi od pierwszej klasy szkoły powszechnej, pływałem w wodach glinianek, wydobywałem proch z pocisków pozostałych po okupacji na fortach, razem ruszyliśmy na pierwszą wyprawę do spalonej po powstaniu Warszawy, przedzieraliśmy się przez ruiny, dymiące zgliszcza, gruzy, kratery po bombach.

Byli to chłopcy z robotniczych, kolejarskich, rzemieślniczych i urzędniczych rodzin. Wielu dosyć wcześnie rozpoczęło dorosłe życie, pracowali jako murarze, hydraulicy, terminatorzy w fabrykach Orthweina, Hawliczki, wagonowni Szczęśliwice. Jeszcze wcześniej, podczas okupacji, zajmowali się „kitą”, zdobywaniem węgla z transportów kolejowych. Zachowywaliśmy przyjazną więź; lubiłem spotkania z nimi w knajpach, bufecie kolejowym, sklepikach z piwem i bimbrem. Bywałem na zabawach, kiedy to dzielnicowe watahy junaków tłukły się między sobą: Włochy z Okęciem, Wola z Ochotą czy Śródmieściem, i tak dalej.

Tych wyróżniających się w potyczkach dzielnych rycerzy pamiętam do dziś. Janka Walczaka, sąsiada przez płot; pracował przy budowie MDM, hodował gołębie, uczył mnie rozpoznawania pawików, winerków i innych ras. Staśka Mordasiewicza, kierowcę ciężarówki. Zdziśka Strzeleckiego, pomocnika kowala z kuźni na Skoroszach. Staśka Migdę, kanalarza; opowiadał o labiryntach podziemnych połączeń pod miastem i hordach szczurów tam grasujących.

Także dziewczyny, które uskrzydlały życie mężczyzn. Naszą piękność Nelkę, wesołą, bujną blondynę, ekspedientkę w sklepie spożywczym, została żoną Janka Walczaka. Dankę powodującą burzę zmysłów, córkę właściciela wytwórni kosmetyków Bella Donna, o której wdzięki konkurowali starsi od nas uwodziciele. Mój przyjaciel ze szkolnej ławy, Jerzyk, pracował w wytwórni kosmetyków jako praktykant i kochał się w Dance platonicznie.

Komunizm i jego macki znacznie wolniej docierały do mojego miasteczka. Porządek rzeczy zachował się dawniejszy, elementarny. Robota, zarobki, dziewczyny, zabawy. To przede wszystkim stanowiło treść życia. No i przekonanie powszechne, że niepodległości nie mamy. Nawet nasi ormowcy, milicjanci, partyjniacy byli mniej rozpanoszeni, powściągali swą gorliwość, bardziej zależało im na więzach sąsiedzkich, sympatii otoczenia. Bali się ostracyzmu. Dziewczyny i chłopaki po dawnemu spotykali się na majowym nabożeństwie na placyku przed kościołem. Starsi rozprawiali szeptem o wielkiej i małej polityce w knajpie u Dziadka, już państwowej, ale po dawnemu nazywanej od przezwiska właściciela. A doliniarze ruszali na bombę w tramwaje, węszyli za jakimś mieszkaniem nadzianego frajera i czekał na nich paser.

Z tych mateczników Pragi, Syberii wokół Towarowej i Żelaznej, Włoch powracałem na Krakowskie Przedmieście do zacnej Alma Mater, której dostojne mury uchowały się cudem od zagłady miasta. Czułem się wzmocniony i patrzyłem z wyższością na koleżanki i kolegów komentujących zaliczone lub niezaliczone ćwiczenia, seminaria, pokazujących swoje indeksy. Pochłaniała ich bez reszty uczelnia.

Może i uśmieszek pobłażliwości błąkał się po moim obliczu. Mój mikroświat działał krzepiąco. Czułem pod nogami twardy grunt. Bo przecież koledzy, studenci, szczególnie ci z prowincji, wiosek i miasteczek, którzy zamieszkali w akademikach, byli znacznie słabsi, wyrwani ze swych środowisk i pozbawieni oparcia, łatwiej dawali się wrabiać, bardziej podatni na ideologiczną truciznę. cdn

Dopiero na ostatnim roku studiów, w 1959, dowiedzieliśmy się pełnej prawdy o naszej koleżance Izie, urodziwej i dystyngowanej; jej maniery i chłodna wyniosłość bardzo nas drażniły. Dotychczas w rubryce „pochodzenie społeczne” podawała zawsze – inteligencja pracująca. Otóż okazało się, że była prawdziwą hrabianką, sygnet herbowy, historyczni antenaci, ród figurował w annałach polskiej heraldii.

Przyczaiło się kilku przedstawicieli prywatnej inicjatywy. Ojciec jednego z nich świetnie dawał sobie radę za fasadą państwo robotników, chłopów i inteligencji pracującego. Początkowo miał fabryczkę pasty, transport konny. Potem zwinął interesy i zajmował się kawiarnianym pośrednictwem w handlu walutą, złotem, biżuterią, legitymując się fikcyjnym zatrudnieniem jako robotnik sezonowy. Syn przebiegłość przejął od ojca i niezmiernie wykazywał się proletariackim pochodzeniem. Przetrwał lata studiów; zapisał się do ZMP, uczęszczał na pierwszomajowe pochody, ochotniczo dzierżył transparenty. Nigdy nie przyczepili się do niego. Pod koniec studiów już mniej się kamuflował, posiadał skuter – Lambrettę, zapraszał koleżanki na przejażdżki, egzaminy oblewał w Rycerskiej na Starym Mieście.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”