[b]Rz: Stracił pan w czasie kryzysu?[/b]
Jak większość Amerykanów. Moje oszczędności zmniejszyły się o jakieś 30 – 40 proc. Taka średnia krajowa. Znam ludzi, którzy stracili znacznie więcej.
[b]„Wall Street” to pana rozliczenie z Ameryką? Z ojcem? Ze swoim własnym życiem, które miał pan przecież spędzić na giełdzie?[/b]
Tak. Mój ojciec był brokerem i ekonomistą. Ale w jego czasach świat finansjery nie był jeszcze tak cyniczny jak dzisiaj. Zaczynał karierę w latach 30., zarabiając 25 dolarów tygodniowo. Potem awansował, nigdy jednak nie zbił fortuny. Był typem faceta w szarym garniturze. Chciał zachować anonimowość, uważał, że ci, którzy wynoszą się ponad tłum, wystawiają się na ostrzał. Całe życie ciężko harował, głęboko wierząc, że działa na rzecz swoich klientów i na rzecz Ameryki. W latach 60. Sandy Weil, który założył Citigroup, wykupił jego firmę i ojciec automatycznie wszedł w skład jego koncernu. Wtedy pierwszy raz zobaczył to nowe pokolenie, dopiero wchodzące na giełdę: ludzi, którzy zapowiadali nadejście Gordonów Gekko. To był dla niego szok.
[b]A jednak chciał, żeby poszedł pan tą samą drogą, co on.[/b]
Był republikaninem, konserwatystą. Nienawidził Roosevelta, nienawidził też Castro. Kochał Amerykę. Wierzył w jej potęgę, sprawiedliwość, świetlaną przyszłość. Chciał, żebym stał się „szanowanym obywatelem”. A czy była ku temu lepsza droga niż skończenie Yale i praca na Wall Street, będącym wówczas synonimem sukcesu?
[b]Ojciec dał panu jakąś radę na życie?[/b]
Powtarzał: „Dzieciaku, nie mów zbyt wiele. I nigdy nie wal prawdy prosto z mostu, bo tylko się wpędzisz w kłopoty”.