Odbywały się spontaniczne zebrania, na których przedstawiano rachunki krzywd i nieprawości. Aktywnością wybijał się Jacek Kuroń, działacz rozwiązanego ZMP. Próbował nadawać studenckiemu rozgorączkowaniu pewien porządek. Płomiennie potępiał wypaczenia ustroju, jego niegodziwe praktyki. Pragnął stworzyć nową, szczerze ideową i czystą organizację młodzieży. Wtedy zaczęto używać powiedzenia „socjalizm z ludzką twarzą”.
W tę „twarz” uwierzył Kuroń. Jego oponentem był Przemek. Znalazł się w swoim żywiole. Zabiegał o powstanie związku młodych demokratów. Fundamentem programu miały być rzeczywista demokracja i sprawiedliwość. Przywrócenie pluralizmu, prawdziwej wolnopartyjności, dopuszczenie do głosu różnych poglądów. Słowem nie wspominał o socjalizmie, Związku Radzieckim i innych niezbędnikach. Kuroń zarzucał mu próbę demontażu socjalizmu, resentyment do kapitalistycznej przeszłości, który w istocie służy naszym wrogom, imperialistom i reakcjonistom.
Obaj świetni mówcy. Sugestywne głosy, dosadne gestykulacje, efektowne riposty. Urodzeni trybuni ludowi czasu gorączki i nadziei. Obaj święcie przekonani o słuszności swoich wizji. Żarliwi i nieprzejednani. Walka na argumenty tych dwóch szermierzy podniecała nas niebywale.
To były starcia równorzędnych partnerów i co chwila wybuchały huragany braw dla Przemka lub dla Kuronia. Choć byli na przeciwnych biegunach, to jednak szanowali się jako przeciwnicy. Kuroń widział w Przemku zagubionego na manowcach proletariusza, utalentowanego przedstawiciela klasy robotniczej zainfekowanego nacjonalistyczną chorobą. Pragnął go mieć po swojej stronie. Przemek przyznawał, że Kuroń to człowiek dobrej woli, uczciwy, wierzący w to, co mówi, utopista, marzyciel, romantyczny bojownik złej sprawy, niezmienną jego ewangelią pozostawały marksizm i socjalizm.
Sam sprawy widział inaczej; wizjoner prawdziwej niepodległości, chciał wychowywać kadry działaczy oddanych porzuconej od lat patriotycznej tradycji. Tak potykali się w tych turniejach odmiennych postaw. Każdy pozostawał przy swoim. Ruch młodych demokratów, którego koryfeuszem był Przemek, zdobywał rzesze zwolenników. Jednak nie miał żadnego oparcia w strukturach władzy. Przemek i jego sztab próbowali szukać sojuszników w Stronnictwie Demokratycznym, atrapowej partii, która podpierała fikcję demokracji w Sejmie, a w istocie pozostawała w pełni podporządkowana komunistom.
Kuroń mógł liczyć na dużo więcej. Pozostał przecież funkcjonariuszem partii, w której zbudziły się pewne tendencje reformatorskie. Niektórzy wysokiego szczebla czynownicy mieli nadzieję, że Gomułka chce wprowadzić więcej swobód niż dotychczas. Być może przestraszył ich gniew robotników, przelana krew w Poznaniu podczas pamiętnego Czerwca też była jeszcze świeża. Pragnęli więc uspokoić ten wrzący kocioł. Toteż mówiło się o dwóch nurtach w partii, betonowym i reformatorskim. Audytorium studenckie traktowało spory ideowe w większości w sposób sportowy, bardziej zwracaliśmy uwagę na formę, technikę walki, mniej na meritum sporu, światopoglądowe różnice. Oczywiście bliższy był nam Przemek, kolega z roku, poglądów swych nigdy nie ukrywał, prawdziwy wojownik.
Ganiałem z zebrania na zebranie, aule i sale wykładowe, korytarze i biblioteka pełne rozgadanej młodzieży. Wykłady profesorów przemieniały się często w wielogłos, wolną trybunę. Zadawano śmiałe pytania, na które wykładowcy odpowiadali ze wstydliwym trudem, zakłopotaniem. Często brakowało im odpowiedzi. Tak było na wykładzie pewnego docenta, speca od marksizmu-leninizmu-stalinizmu, uczonego obdarzonego potężnym czołem mózgowca, z rzadką szarą bródką, przezywanego Włodzimierzem Iljiczem. Któryś ze zwolenników Przemka, nieśmiały zazwyczaj student, zadał mu jadowite pytanie: – Panie profesorze, czy można wobec ostatnich doświadczeń i ujawnionej wiedzy użyć pewnego porównania? A mianowicie, jak mówiliście o tamtych z wrażego obozu: uczeni, lokaje imperializmu, tak należy o was powiedzieć: uczeni, lokaje stalinizmu, prawda? Wybuchł gorący aplauz, tupanie, gwizdy, potężny hałas. Włodzimierz Iljicz stropił się niezmiernie. Zamurowało go. Opuścił katedrę i chyłkiem pobiegł do drzwi. – Jeden zero dla nas! – ktoś zawołał.