Brzemię słów

Dziennik podróży w przeszłość (9)

Publikacja: 06.11.2010 00:01

Brzemię słów

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Odbywały się spontaniczne zebrania, na których przedstawiano rachunki krzywd i nieprawości. Aktywnością wybijał się Jacek Kuroń, działacz rozwiązanego ZMP. Próbował nadawać studenckiemu rozgorączkowaniu pewien porządek. Płomiennie potępiał wypaczenia ustroju, jego niegodziwe praktyki. Pragnął stworzyć nową, szczerze ideową i czystą organizację młodzieży. Wtedy zaczęto używać powiedzenia „socjalizm z ludzką twarzą”.

W tę „twarz” uwierzył Kuroń. Jego oponentem był Przemek. Znalazł się w swoim żywiole. Zabiegał o powstanie związku młodych demokratów. Fundamentem programu miały być rzeczywista demokracja i sprawiedliwość. Przywrócenie pluralizmu, prawdziwej wolnopartyjności, dopuszczenie do głosu różnych poglądów. Słowem nie wspominał o socjalizmie, Związku Radzieckim i innych niezbędnikach. Kuroń zarzucał mu próbę demontażu socjalizmu, resentyment do kapitalistycznej przeszłości, który w istocie służy naszym wrogom, imperialistom i reakcjonistom.

Obaj świetni mówcy. Sugestywne głosy, dosadne gestykulacje, efektowne riposty. Urodzeni trybuni ludowi czasu gorączki i nadziei. Obaj święcie przekonani o słuszności swoich wizji. Żarliwi i nieprzejednani. Walka na argumenty tych dwóch szermierzy podniecała nas niebywale.

To były starcia równorzędnych partnerów i co chwila wybuchały huragany braw dla Przemka lub dla Kuronia. Choć byli na przeciwnych biegunach, to jednak szanowali się jako przeciwnicy. Kuroń widział w Przemku zagubionego na manowcach proletariusza, utalentowanego przedstawiciela klasy robotniczej zainfekowanego nacjonalistyczną chorobą. Pragnął go mieć po swojej stronie. Przemek przyznawał, że Kuroń to człowiek dobrej woli, uczciwy, wierzący w to, co mówi, utopista, marzyciel, romantyczny bojownik złej sprawy, niezmienną jego ewangelią pozostawały marksizm i socjalizm.

Sam sprawy widział inaczej; wizjoner prawdziwej niepodległości, chciał wychowywać kadry działaczy oddanych porzuconej od lat patriotycznej tradycji. Tak potykali się w tych turniejach odmiennych postaw. Każdy pozostawał przy swoim. Ruch młodych demokratów, którego koryfeuszem był Przemek, zdobywał rzesze zwolenników. Jednak nie miał żadnego oparcia w strukturach władzy. Przemek i jego sztab próbowali szukać sojuszników w Stronnictwie Demokratycznym, atrapowej partii, która podpierała fikcję demokracji w Sejmie, a w istocie pozostawała w pełni podporządkowana komunistom.

Kuroń mógł liczyć na dużo więcej. Pozostał przecież funkcjonariuszem partii, w której zbudziły się pewne tendencje reformatorskie. Niektórzy wysokiego szczebla czynownicy mieli nadzieję, że Gomułka chce wprowadzić więcej swobód niż dotychczas. Być może przestraszył ich gniew robotników, przelana krew w Poznaniu podczas pamiętnego Czerwca też była jeszcze świeża. Pragnęli więc uspokoić ten wrzący kocioł. Toteż mówiło się o dwóch nurtach w partii, betonowym i reformatorskim. Audytorium studenckie traktowało spory ideowe w większości w sposób sportowy, bardziej zwracaliśmy uwagę na formę, technikę walki, mniej na meritum sporu, światopoglądowe różnice. Oczywiście bliższy był nam Przemek, kolega z roku, poglądów swych nigdy nie ukrywał, prawdziwy wojownik.

Ganiałem z zebrania na zebranie, aule i sale wykładowe, korytarze i biblioteka pełne rozgadanej młodzieży. Wykłady profesorów przemieniały się często w wielogłos, wolną trybunę. Zadawano śmiałe pytania, na które wykładowcy odpowiadali ze wstydliwym trudem, zakłopotaniem. Często brakowało im odpowiedzi. Tak było na wykładzie pewnego docenta, speca od marksizmu-leninizmu-stalinizmu, uczonego obdarzonego potężnym czołem mózgowca, z rzadką szarą bródką, przezywanego Włodzimierzem Iljiczem. Któryś ze zwolenników Przemka, nieśmiały zazwyczaj student, zadał mu jadowite pytanie: – Panie profesorze, czy można wobec ostatnich doświadczeń i ujawnionej wiedzy użyć pewnego porównania? A mianowicie, jak mówiliście o tamtych z wrażego obozu: uczeni, lokaje imperializmu, tak należy o was powiedzieć: uczeni, lokaje stalinizmu, prawda? Wybuchł gorący aplauz, tupanie, gwizdy, potężny hałas. Włodzimierz Iljicz stropił się niezmiernie. Zamurowało go. Opuścił katedrę i chyłkiem pobiegł do drzwi. – Jeden zero dla nas! – ktoś zawołał.

Nie tylko polityczne rozbudzenie dostarczało paliwa. W kulturze nastąpiły znaczne zmiany. W witrynach księgarń zaczęły się ukazywać przekłady współczesnej literatury światowej. Dotąd mieliśmy tylko XIX-wiecznych klasyków: Zolę, Balzaca, Dickensa, Flauberta, Tołstoja, Turgieniewa, Maupassanta. Współczesność reprezentowali wyłącznie pisarze walczący z krzywdą społeczną kapitalizmu, opowiadający się za przewrotem komunistycznym. Wspomagali radzieckich pisarzy, apologetów dobroczynnych przemian w Rosji Sowieckiej, z których najlepszy był Szołochow ze swoim „Cichym Donem”. Chętnie i masowo wydawano z wolnego świata Howarda Fasta, Louisa Aragona, Jorge Amado. Ten Amado był Brazylijczykiem. Zapamiętałem jego powieść „Kakao, pot”, rzecz napisaną z nerwem, o wyzysku najemnych robotników na plantacjach w stanie Bahia czy gdzieś tam. Z tych niesowieckich lektur utkwiła mi jeszcze w pamięci ze względu na egzotykę powieść japońskiego pisarza „Poławiacze krabów” – opowiadała o wyzysku rybaków przez kapitalistycznych krwiopijców.

Ale i ta monotonia się zmieniła. Witryny i lady księgarń zwracały uwagę nieznanymi nazwiskami autorów i tytułami. Przestaliśmy być ciasną, ciemną piwnicą, do której nie ma dostępu świeże powietrze. Na ulicach tak jak zaraz po wojnie pokazały się wózki z książkami. Narodzili się rodzimi bukiniści. Można było u nich zdobyć każdą nowość niedostępną w księgarni. Pojawili się: Faulkner z „Azylem” na początku. Caldwell, Dos Passos, Hemingway, Camus, Sartre, Moravia. Po ilustracyjnym, czytankowym socrealizmie w rodzaju „Kawalera Złotej Gwiazdy” Siemiona Babajewskiego to był potężny szok. Otwierały się nowe obszary.

Urok poszukiwania nowości literackich z otwartego świata sprawiał wiele satysfakcji. Idąc południową porą w aurze złotej jesieni Alejami Jerozolimskimi do przystanku EKD, przystanąłem przy wózku z książkami i wybrałem nowele Henryka Manna. W grubym tomie obłożonym czerwoną obwolutą znalazły się „Śmierć w Wenecji”, „Tonio Krüger”, „Mario i czarodziej”. Czytałem całą noc. Wprowadzony w swoisty rodzaj uniesienia magią słowa niepokonanego żadnymi więzami. Niezanieczyszczonego doraźną użytkowością. Ponadczasowego. Zrozumiałego pod każdą szerokością geograficzną. Tak samo chciwie czytałem „Azyl”, gdzie Wytrzeszcz, złowrogi gangster impotent, gwałci rozwydrzoną dziewczynę z zamożnego domu, wpychając jej w krocze kaczan kukurydzy. Dosadność i bujny język oplatający opisywane wydarzenia czarował i odurzał. Duszna, upalna atmosfera Południa dawała wybuchową pożywkę dla wyobraźni.

Zagustowałem w Faulknerze i świat „Światłości w sierpniu”, „Wściekłości i wrzasku” miał duże znaczenie w mojej edukacji. Zobaczyłem skomplikowany splot różnych mrocznych spraw dotyczących pojedynczego człowieka w wymiarze uniwersalnym, którymi zajmował się wielki pisarz. Ze skąpych wiadomości o samym Faulknerze wynikało, że był zasiedziałym prowincjuszem z miasteczka Oxford w stanie Missisipi i stamtąd czerpał wszystko. To miało dla mnie duże znaczenie.

Z niedostępnych dotychczas pisarzy polskich zaintrygował brawurową oryginalnością Witold Gombrowicz, mieszkający od wojny w Argentynie. Jego „Trans-Atlantyk” włączyłem do kanonu swoich ulubionych lektur. W jałowym bezruchu krajowej literatury ważną misję spełnił Marek Hłasko. Wprowadził swoimi opowiadaniami zwykły, potoczny język ulicy. Żywy, pozbawiony koturnu, odsłaniający człowieka. Takich ludzi spotykaliśmy codziennie w tramwajach, pociągach, sklepach, knajpach. Piliśmy z nimi gorzałkę, przyjaźniliśmy się i wadziliśmy. Wspólnie miotaliśmy się wściekle i bezsilnie w tym źle urządzonym świecie. Dotąd o nich nie pisano wcale. Wycinano bezkrwiste sylwetki z papieru.

Hłaskę pochłaniałem w krótkich porcjach opowiadań drukowanych w „Po prostu” i tygodnikach literackich. Wreszcie w wydanym przez Czytelnika „Pierwszym kroku w chmurach”. Drażnił sentymentalizmem, nadmiernym efekciarstwem i teatralną brutalnością, ale jednak pociągał. Był stąd. Czerpał z naszej codzienności. Wiele spraw tak samo widziałem. Już od kilku miesięcy kotłowały mi się w głowie obrazy, strzępy dialogów, zasłyszane opowieści, przeżyte zdarzenia, obserwacje, widoki. Natrętnie trzymały się, powtarzały, zmieniały, przekształcały. Jak karuzela. Męczyły i nie chciały się wynieść. Czegoś się domagały.

Wyłaniali się jak ze snu różni znajomi, bliżsi i dalsi. Z moich Włoch, Grochowa, Pragi, bazaru na Pańskiej, Gęsiówki. Wprost się tłoczyli, napierali nachalnie. Co za teatr! Słyszałem rozmowy. Widziałem twarze, gesty. Miejsca, w których to się działo. Areszty komisariatów, okratowane korytarze Gęsiówki, cele. Słyszałem stukot drewnianych klumpów Bronka Pepeszki, kalifaktora z bandyckiego oddziału, mężczyzny o złowrogiej twarzy. Widziałem Leszka Kulasa, który siedzi na skrzynce nieopodal bramy bazaru Różyckiego. Bimbra, mistrza ulicznych walk, jak podczas akcji w Paradisie wyprowadza mistrzowski cios ze łba.

Albo słowa. Na przykład uporczywie wyskakiwało to – biks! Biksować, nie biksuj. Tak mówili w gwarze na czcze przechwałki, gadaninę bez pokrycia. To znów: Kumasz, małolat! Jorgnij na te dwie wytychy! Tyle przychodziło, zdarzenia mieszały się, tworzyły inne, łączyły się, przekształcały. Wkradał się natarczywy duch mieszania tego co realne z fantazją. Nieraz długo nie mogłem zasnąć. Za dnia też nie opuszczał mnie ten osobliwy stan umysłu. Coś nosiłem, ciążyło.

[i]Następny odcinek opowieści Marka Nowakowskiego wydrukujemy 20 listopada[/i]

Odbywały się spontaniczne zebrania, na których przedstawiano rachunki krzywd i nieprawości. Aktywnością wybijał się Jacek Kuroń, działacz rozwiązanego ZMP. Próbował nadawać studenckiemu rozgorączkowaniu pewien porządek. Płomiennie potępiał wypaczenia ustroju, jego niegodziwe praktyki. Pragnął stworzyć nową, szczerze ideową i czystą organizację młodzieży. Wtedy zaczęto używać powiedzenia „socjalizm z ludzką twarzą”.

W tę „twarz” uwierzył Kuroń. Jego oponentem był Przemek. Znalazł się w swoim żywiole. Zabiegał o powstanie związku młodych demokratów. Fundamentem programu miały być rzeczywista demokracja i sprawiedliwość. Przywrócenie pluralizmu, prawdziwej wolnopartyjności, dopuszczenie do głosu różnych poglądów. Słowem nie wspominał o socjalizmie, Związku Radzieckim i innych niezbędnikach. Kuroń zarzucał mu próbę demontażu socjalizmu, resentyment do kapitalistycznej przeszłości, który w istocie służy naszym wrogom, imperialistom i reakcjonistom.

Obaj świetni mówcy. Sugestywne głosy, dosadne gestykulacje, efektowne riposty. Urodzeni trybuni ludowi czasu gorączki i nadziei. Obaj święcie przekonani o słuszności swoich wizji. Żarliwi i nieprzejednani. Walka na argumenty tych dwóch szermierzy podniecała nas niebywale.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy