Bedekery ze zbrodnią w tle

Miejski kryminał retro w stylu Marka Krajewskiego pełni dziś taką funkcję jak literatura małych ojczyzn w latach 90. Dla pisarzy i czytelników to sposób na odzyskanie przeszłości, dotarcie do swoich korzeni

Publikacja: 22.01.2011 00:01

Poznański rynek na pocztówce z ok. 1914 r.

Poznański rynek na pocztówce z ok. 1914 r.

Foto: EAST NEWS

Znacie, to posłuchajcie. Rzecz dzieje się w jednym z największych dziś polskich miast w początkach XX wieku. Któregoś dnia lokalna społeczność dowiaduje się o okrutnym morderstwie, które rozpoczyna serię pozornie ze sobą niezwiązanych straszliwych zbrodni. Podążający ich tropem niestrudzony detektyw obnaży moralną zgniliznę ukrytą za fasadą porządnego mieszczaństwa. Prawdopodobnie nie wszyscy winni zostaną jednak ukarani, bo niektórzy są ludźmi z finansowej czy politycznej elity i nasz dzielny rycerz ma za krótkie ręce, by wymierzyć im sprawiedliwość. Zbrodnia zostaje jednak ukazana na tle społecznym, jakże innym od współczesnego, w końcu ówczesne miasta to był wielokulturowy polsko-niemiecko-rosyjsko-żydowski tygiel. Tyle że wraz z bohaterami oglądamy przede wszystkim brzydką stronę metropolii: przestępców, prostytutki, zakazane zaułki, brudne interesy i stróżów prawa nie zawsze postępujących zgodnie z prawem.

I to właśnie klimat tamtych czasów oraz przywrócony przez pisarza koloryt najbardziej zapadają w pamięć, a także uwodzą czytelników. Co do samej zagadki kryminalnej to pozostawia ona wiele do życzenia. Brakuje suspensu, punktów zwrotnych, zaskakujących rozstrzygnięć, a do tego cały czas mamy wrażenie, że coś podobnego już parę razy czytaliśmy. I jest to wrażenie słuszne, bo przyczyną zbrodni zawsze jest jeśli nie spisek ludzi z elit, to jakaś dewiacja psychiczna czy seksualna.

Ale nikomu to w Polsce specjalnie nie przeszkadza. W naszym kraju można zostać gwiazdą kryminału, nawet jeśli się nie potrafi skonstruować przyzwoitej intrygi. Czego dowodem przypadek Marka Krajewskiego, w którego powieściach w razie kłopotów z logicznym uzasadnieniem przebiegu akcji pojawia się jak nie wariat, to zboczeniec. A to od jego cyklu o Eberhardzie Mocku wszystko się zaczęło. I z niemieckiego Breslau zaczęło promieniować na Kraków, Lublin, Warszawę, Łódź, Lwów, a ostatnio także Katowice i Poznań.

[srodtytul]Teraz Poznań[/srodtytul]

Tak się bowiem składa, że powyższy opis, który charakteryzuje kryminały Krajewskiego, mniej lub bardziej pasuje też do kilkunastu innych powieści odwołujących się otwarcie (czasem wręcz na okładce) do cyklu o Eberhardzie Mocku. Do książek Konrada T. Lewandowskiego o komisarzu Jerzym Drwęckim (pięć tomów), lubelskiego cyklu Marcina Wrońskiego o policjancie Zygmuncie „Zydze” Maciejewskim (wkrótce część trzecia), do „Sekretu Kroke” Małgorzaty i Michała Kuźmińskich rozgrywającego się na krakowskim Kazimierzu, „Raportu Badeni” Krzysztofa Maćkowskiego (którego akcja toczy się w roku 1900 w Krakowie, a bohaterem jest inspektor c.k. policji Gustav Mahler), do powieści Artura Górskiego „Al Capone w Warszawie” (o parze detektywów Mieczysławie Warsie i Ludwice Sawickiej), lwowskiego dyptyku Pawła Jaszczuka o dziennikarzu Jakubie Sternie czy wydanego właśnie poznańskiego „Doktora Jeremiasa” Sebastiana Koperskiego i Wojciecha Stamma. Oczywiście z tych samych składników można przyrządzić zakalec i arcydzieło sztuki kulinarnej. I choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że żaden z epigonów nie dorównuje Markowi Krajewskiemu, to wśród miejskich kryminałów retro mniej więcej połowa to książki udane i „Doktor Jeremias” do tej właśnie grupy należy.

Jak się stosuje sprawdzoną receptę na miejski kryminał retro, by upichcić smaczne danie? Przede wszystkim nie należy się nadmiernie przejmować intrygą. To najważniejszy element, który różni polskie powieści kryminalne od współczesnych klasyków gatunku, takich jak cykl Rosjanina Borisa Akunina o Eraście Fandorinie, gdzie fabuła jest precyzyjna jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. O atrakcyjności produktu polskiego decyduje raczej to, co normalnie jest na drugim planie, czyli ciekawe tło historyczne, społeczne i obyczajowe.

W „Doktorze Jeremiasie”, którego przykładem warto się posłużyć, jest to Poznań i szerzej Wielkopolska tuż przed wybuchem I wojny światowej. Śledztwo w sprawie zabójstwa 13-letniej krawcowej prowadzone jest przez trójkę bohaterów: komisarza Windelbanda (postać wyraźnie odwołującą się do Eberharda Mocka), medyka sądowego Anzelma Schoena i psychiatrę Siegmunda Jeremiasa (entuzjastę teorii innego Sigmunda – Freuda).

Jeśli chodzi o fabułę, to na jej przykładzie można by uczyć adeptów gatunku, jak nie należy konstruować intrygi. Każdy z trzech bohaterów prowadzi swoje dochodzenie, a siły łączą tylko od czasu do czasu, co sprawia, że napięcie w pewnej chwili zupełnie znika. Jakby tego było mało, okazuje się, że jest kilku sprawców zbrodni (notabene na tle seksualnym), ale na żadnym autorzy nie skupiają się w wystarczającym stopniu, by przywiązać do niego czytelnika. A mimo to książkę dobrze się czyta i z całą pewnością znajdzie ona swoich wielbicieli, zwłaszcza wśród osób w jakiś sposób związanych z Wielkopolską. Dlaczego? Bo pokazuje nam Poznań i otaczający go region w ciekawy sposób, odsłaniając mocno już zapomniany splot polsko-niemieckich zależności niczym z serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” albo z „Limuzyny Daimler Benz” Filipa Bajona. Znajdziemy tu szkice do portretu wielkopolskiej szlachty, niemieckiego mieszczaństwa, zasymilowanych Żydów (są nimi obaj lekarze: Jeremias i Schoen), ciekawy obraz wielokulturowego Poznania i skomplikowanych relacji łączących żyjące tam nacje. Jak się okazuje, to zupełnie wystarczy, by uznać powieść za udaną. Wydaje się bowiem, że właśnie tego oczekuje współczesna polska publiczność od miejskiego kryminału opisującego przeszłość.

Dlaczego? Cóż, w tej konwencji trudno o fabularne fajerwerki. Wszystko to już czytaliśmy i widzieliśmy w filmach (i powieściach) o Arsenie Lupin, Herkulesie Poirot z cyklu Agathy Christie czy w swojskim „Medium” Jacka Koprowicza. Oczywiście, gdyby udało się wymyślić w miarę oryginalnego bohatera, takiego jak Mock, sukces byłby pewnie większy, zwłaszcza gdyby autor potrafił snuć jakąś niekonwencjonalną fabułę. Jeśli to się nie udaje albo cykl wyczerpuje swoje możliwości narracyjne, zawsze można zmienić tło. Zrobili to już dwaj autorzy. Mistrz gatunku Marek Krajewski wyeksploatował Breslau i przeniósł się w „Głowie Minotaura” do Lwowa, a potem w „Eryniach” bohaterem uczynił tamtejszego komisarza Edwarda Popielskiego. A Konrad T. Lewandowski w swoim cyklu o Jerzym Drwęckim tylko akcję dwóch pierwszych tomów („Magnetyzer”, „Bogini z labradoru”) ulokował w Warszawie, fabuły kolejnych rozgrywają się w Łodzi („Perkalowy dybuk”), Poznaniu („Elektryczne perły”), a ostatnio w Katowicach (wydane niedawno „Śląskie dziękczynienie”).

[srodtytul]Zamiast Discovery Channel[/srodtytul]

Cóż, wychodzi na to, że miejskie kryminały retro to polski odpowiednik kosztownych dokumentów Discovery Channel odtwarzających realia sprzed lat czy też seriali, na które polskich stacji telewizyjnych, tłukących najtańsze telenowele, po prostu nie stać. To rodzaj zwróconej w przeszłość turystyki, która mówi nam rzeczy zapomniane o miejscach dobrze przecież znanych. Nietrudno odpowiedzieć na pytanie, skąd to się bierze. Powody są takie same jak w przypadku odnoszących sukcesy w latach 80. i 90. twórców literatury małych ojczyzn, takich jak Paweł Huelle, Stefan Chwin, Olga Tokarczuk czy Andrzej Stasiuk. Autorzy ci szukali zakorzenienia, przypominając przeszłość miejsc, w które ich samych i ich rodziny rzuciła historia. Miało to ten smak, że wcześniej wspominanie niemieckiej przeszłości Gdańska czy Dolnego Śląska było w oficjalnym obiegu zakazane, w końcu były to według PRL-owskiej propagandy ziemie rdzennie piastowskie.

Nikomu nie trzeba wyjaśniać, dlaczego Polska jest krajem o zerwanej ciągłości historycznej. Ale dla pokolenia dzieci i wnuków przesiedleńców, a także ludzi z awansu społecznego, którzy przenieśli się w czasach komunizmu ze wsi do metropolii, to właśnie miasta, gdzie ich rodziny niedawno zamieszkały, stały się małymi ojczyznami. I dziś dzięki literaturze popularnej mogą odkryć ich zapomnianą albo propagandowo załganą historię. Dlatego miejski kryminał retro pełni bardzo pożyteczną funkcję. Robi na masową skalę to, co kilkanaście lat temu elitom proponowali twórcy prozy artystycznej. Pomaga odnaleźć korzenie, odkryć przeszłość i zrozumieć własną historię. Dlatego nie dziwi, że wydanie powieści „Doktor Jeremias” wsparło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Zrobiło to jak najbardziej słusznie. W końcu dzięki takim książkom odkrywamy nasze zapomniane dziedzictwo. Choć nie ma co udawać, że w którymkolwiek z omówionych wyżej przypadków (włączając w to Marka Krajewskiego) mamy do czynienia z literaturą wybitną. ?

[i]Autor jest pisarzem, publicystą tygodnika “Newsweek”[/i]

Znacie, to posłuchajcie. Rzecz dzieje się w jednym z największych dziś polskich miast w początkach XX wieku. Któregoś dnia lokalna społeczność dowiaduje się o okrutnym morderstwie, które rozpoczyna serię pozornie ze sobą niezwiązanych straszliwych zbrodni. Podążający ich tropem niestrudzony detektyw obnaży moralną zgniliznę ukrytą za fasadą porządnego mieszczaństwa. Prawdopodobnie nie wszyscy winni zostaną jednak ukarani, bo niektórzy są ludźmi z finansowej czy politycznej elity i nasz dzielny rycerz ma za krótkie ręce, by wymierzyć im sprawiedliwość. Zbrodnia zostaje jednak ukazana na tle społecznym, jakże innym od współczesnego, w końcu ówczesne miasta to był wielokulturowy polsko-niemiecko-rosyjsko-żydowski tygiel. Tyle że wraz z bohaterami oglądamy przede wszystkim brzydką stronę metropolii: przestępców, prostytutki, zakazane zaułki, brudne interesy i stróżów prawa nie zawsze postępujących zgodnie z prawem.

I to właśnie klimat tamtych czasów oraz przywrócony przez pisarza koloryt najbardziej zapadają w pamięć, a także uwodzą czytelników. Co do samej zagadki kryminalnej to pozostawia ona wiele do życzenia. Brakuje suspensu, punktów zwrotnych, zaskakujących rozstrzygnięć, a do tego cały czas mamy wrażenie, że coś podobnego już parę razy czytaliśmy. I jest to wrażenie słuszne, bo przyczyną zbrodni zawsze jest jeśli nie spisek ludzi z elit, to jakaś dewiacja psychiczna czy seksualna.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska