Znacie, to posłuchajcie. Rzecz dzieje się w jednym z największych dziś polskich miast w początkach XX wieku. Któregoś dnia lokalna społeczność dowiaduje się o okrutnym morderstwie, które rozpoczyna serię pozornie ze sobą niezwiązanych straszliwych zbrodni. Podążający ich tropem niestrudzony detektyw obnaży moralną zgniliznę ukrytą za fasadą porządnego mieszczaństwa. Prawdopodobnie nie wszyscy winni zostaną jednak ukarani, bo niektórzy są ludźmi z finansowej czy politycznej elity i nasz dzielny rycerz ma za krótkie ręce, by wymierzyć im sprawiedliwość. Zbrodnia zostaje jednak ukazana na tle społecznym, jakże innym od współczesnego, w końcu ówczesne miasta to był wielokulturowy polsko-niemiecko-rosyjsko-żydowski tygiel. Tyle że wraz z bohaterami oglądamy przede wszystkim brzydką stronę metropolii: przestępców, prostytutki, zakazane zaułki, brudne interesy i stróżów prawa nie zawsze postępujących zgodnie z prawem.
I to właśnie klimat tamtych czasów oraz przywrócony przez pisarza koloryt najbardziej zapadają w pamięć, a także uwodzą czytelników. Co do samej zagadki kryminalnej to pozostawia ona wiele do życzenia. Brakuje suspensu, punktów zwrotnych, zaskakujących rozstrzygnięć, a do tego cały czas mamy wrażenie, że coś podobnego już parę razy czytaliśmy. I jest to wrażenie słuszne, bo przyczyną zbrodni zawsze jest jeśli nie spisek ludzi z elit, to jakaś dewiacja psychiczna czy seksualna.
Ale nikomu to w Polsce specjalnie nie przeszkadza. W naszym kraju można zostać gwiazdą kryminału, nawet jeśli się nie potrafi skonstruować przyzwoitej intrygi. Czego dowodem przypadek Marka Krajewskiego, w którego powieściach w razie kłopotów z logicznym uzasadnieniem przebiegu akcji pojawia się jak nie wariat, to zboczeniec. A to od jego cyklu o Eberhardzie Mocku wszystko się zaczęło. I z niemieckiego Breslau zaczęło promieniować na Kraków, Lublin, Warszawę, Łódź, Lwów, a ostatnio także Katowice i Poznań.
[srodtytul]Teraz Poznań[/srodtytul]
Tak się bowiem składa, że powyższy opis, który charakteryzuje kryminały Krajewskiego, mniej lub bardziej pasuje też do kilkunastu innych powieści odwołujących się otwarcie (czasem wręcz na okładce) do cyklu o Eberhardzie Mocku. Do książek Konrada T. Lewandowskiego o komisarzu Jerzym Drwęckim (pięć tomów), lubelskiego cyklu Marcina Wrońskiego o policjancie Zygmuncie „Zydze” Maciejewskim (wkrótce część trzecia), do „Sekretu Kroke” Małgorzaty i Michała Kuźmińskich rozgrywającego się na krakowskim Kazimierzu, „Raportu Badeni” Krzysztofa Maćkowskiego (którego akcja toczy się w roku 1900 w Krakowie, a bohaterem jest inspektor c.k. policji Gustav Mahler), do powieści Artura Górskiego „Al Capone w Warszawie” (o parze detektywów Mieczysławie Warsie i Ludwice Sawickiej), lwowskiego dyptyku Pawła Jaszczuka o dziennikarzu Jakubie Sternie czy wydanego właśnie poznańskiego „Doktora Jeremiasa” Sebastiana Koperskiego i Wojciecha Stamma. Oczywiście z tych samych składników można przyrządzić zakalec i arcydzieło sztuki kulinarnej. I choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że żaden z epigonów nie dorównuje Markowi Krajewskiemu, to wśród miejskich kryminałów retro mniej więcej połowa to książki udane i „Doktor Jeremias” do tej właśnie grupy należy.
Jak się stosuje sprawdzoną receptę na miejski kryminał retro, by upichcić smaczne danie? Przede wszystkim nie należy się nadmiernie przejmować intrygą. To najważniejszy element, który różni polskie powieści kryminalne od współczesnych klasyków gatunku, takich jak cykl Rosjanina Borisa Akunina o Eraście Fandorinie, gdzie fabuła jest precyzyjna jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. O atrakcyjności produktu polskiego decyduje raczej to, co normalnie jest na drugim planie, czyli ciekawe tło historyczne, społeczne i obyczajowe.