Jest pan celebrytą...
Artur Andrus:
Aktualizacja: 02.04.2011 01:01 Publikacja: 02.04.2011 01:01
Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik
Jest pan celebrytą...
Artur Andrus:
Ale niepraktykującym.
...I w związku z tym musi paść pytanie: czy wypowiedział pan miłość Platformie Obywatelskiej.
Nie wypowiedziałem, bo im jej nigdy nie wyznałem, więc nie było czego wypowiadać.
Żyliście na kocią łapę?
Ja panu nie powiem, czy to była miłość, czy ona trwa, czy też nigdy jej nie było, bo akurat ja uważam, że – trzymajmy się tego określenia – celebryci nie muszą koniecznie obwieszczać całemu światu, na kogo głosują.
Wielu to robi.
Jeśli mają taką potrzebę, to proszę bardzo. Może myślą, że naród nic tylko czeka na ich opinię.
Myśli pan, że ludzie nie chcą wiedzieć, na kogo głosuje ten słynny Andrus?
Pewnie niektórzy chcą, ale ja nie chcę, by wiedzieli. Nie widzę potrzeby, by rozgłaszać o tym światu.
Interesuje się pan w ogóle polityką?
Na tyle, by wiedzieć, na kogo głosować, i nic więcej. Na pewno nie spędzam godzin na oglądaniu programów publicystycznych w telewizji, żeby wyrobić sobie opinię, co też ten pan ma mi do powiedzenia.
To zabawne, bo regularnie występuje pan w „Szkle kontaktowym", gdzie wygłasza de facto poważne sądy.
Mam nadzieję, że nigdy nie wygłosiłem tam żadnego poważnego sądu.
One są ważne w skutkach, nie w treści. Tak wychowujecie widzów, by wiedzieli, na kogo głosować.
Ja w „Szkle kontaktowym" jestem, po pierwsze, ze względów towarzyskich, bo zaprosili mnie tam koledzy, czyli Tomek Sianecki i Grzesiek Miecugow, a po drugie dlatego, że tam dzwonią ludzie, którzy są tak samo zorientowani w polityce jak ja.
To znaczy, że rzeczywiście wie pan o niej niewiele.
To prawda. I mówię tak jak ci widzowie, że ktoś mi się podoba, a ktoś nie, ale staram się podawać to przynajmniej w taki sposób, by kogoś to rozbawiło. Bo to nie jest poważny program publicystyczny, nie próbujemy tam przedstawiać analiz politycznych!
Nie ma pan wrażenia, że bierze udział w „Rozmowach niedokończonych" a' rebours? Swoi do swego dzwonią po swoje?
Mógłbym odpowiedzieć, że nie słucham zbyt często „Rozmów niedokończonych"...
Ale to byłaby zbyt łatwa ucieczka.
Zdaję sobie sprawę, jak ten program jest postrzegany, jak stał się popularny w jednej tylko grupie, głosującej na jedną z partii.
Głos wykształciucha zakochanego w Platformie Obywatelskiej.
Ja wcale nie chciałbym, by „Szkło kontaktowe" było tylko dla takich ludzi.
Ale jest, bo wśród prowadzących nie ma nikogo o innej wrażliwości.
I w czym się to przejawia?
W tym, z kogo się śmiejecie.
Ale z kogo? Wyłącznie z PiS?
Formalnie śmiejecie się ze wszystkich, ale zawsze tak się jakoś składa, że do polityków PO uśmiechacie się życzliwie, a w PiS łupiecie najmocniej, jak się da.
Może trudno w to uwierzyć, ale nie oglądam na co dzień „Szkła kontaktowego" i nie pamiętam też w swoim wykonaniu rzeczy, które by świadczyły o jakimś politycznym przechyle.
Bo uczciwie mówiąc, w panu nie dostrzegam zapiekłości, ale Daukszewicz, Iwaszkiewicz czy Przybylik już nawet nie próbują znaleźć satyrycznej formy, by dać upust swym idiosynkrazjom.
I na ten temat nie pogadamy, bo nie oglądam występów kolegów. Ale to są koledzy, każdy odpowiada za siebie.
„Szkło..." było jednym z ważniejszych elementów prawdziwego przemysłu pogardy wobec Lecha Kaczyńskiego, jego żony, całego PiS.
W ten sposób można by powiedzieć, że 90 procent mediów brało udział w przemyśle pogardy, bo tam też krytykowano PiS.
Ale z jakiegoś powodu na pogrzebie Lecha Kaczyńskiego ludzie na krakowskim rynku wybuczeli TVN 24 i Grzegorza Miecugowa na telebimie. Kiedy przełączono na TVP, rozległy się brawa.
Ja po 10 kwietnia byłem pod Pałacem Prezydenckim tak jak wszyscy inni ludzie, bo byłem tym bardzo poruszony, i mnie nikt nie wygwizdał. Wie pan, ja zdaję sobie doskonale sprawę, że może dla kogoś będę współodpowiedzialny za to, jak media atakowały braci Kaczyńskich, ale po tym wywiadzie zostanę skrytykowany za to, że rozmawiam z „Rzeczpospolitą". Tak jak pytano mnie za Krzyśka Skowrońskiego, jak mogę pracować w pisowskim radiu.
Za Skowrońskiego?!
Tak, za Skowrońskiego, którego uważam za jednego z najlepszych dyrektorów w historii Trójki. Właśnie wtedy dostawałem e-maile z pytaniami, co ja tam jeszcze robię.
Wróćmy do kabaretu. Istnieje jeszcze satyra polityczna?
W niewielkim stopniu. Młode kabarety wracają do tego, co było powszechne w latach 90., czyli programowego odejścia od polityki. Ona jest wszędzie w telewizjach informacyjnych, w mediach, chyba tutaj ludzie jej nie oczekują.
To jedyna przyczyna?
Wojciech Młynarski pytany, czemu nie stara się opisywać rzeczywistości politycznej, powiedział, że nie znalazł jeszcze właściwego języka do tego opisu. I to chyba prawda. Za komuny można było uciec w aluzję, metaforę i to chwytało.
Teraz nie trzeba uciekać. Można dopieprzyć Kaczorom i mamy kupę śmiechu i popularność w telewizji.
Ale właśnie kabaret, który nie opisuje zjawisk społecznych, a śmieje się tylko z ludzi, na dłuższą metę nie istnieje. Chwyt, że ten jest mały, a tamten gruby wystarcza na 30 sekund i artyści szybko się orientują, że na tym nie pojadą.
Jeszcze niedawno jechali, i to mocno. Głównie po Kaczyńskich.
Kilka lat temu okazało się, że można wyjść na scenę i pośmiać się z Kaczyńskich, a część publiczności to kupi.
Kluczowe jest tutaj słowo „można". Te bezkompromisowe gwiazdy wyczuły koniunkturę.
Ale dość krótkotrwałą. To było jednorazowe i szybko się na tym przejechali, bo ile można kpić z tego samego?
A dlaczego nie kpili z Platformy Obywatelskiej? Dziś robi to tylko Robert Górski.
W skeczu o posiedzeniach rządu? Rzeczywiście, bardzo zabawne.
A inni mówili, że PO nie jest zabawna.
Bo coś w tym jest, że ich wpadek nie było tak widać. Może oni się lepiej maskują?
A może media nie były zainteresowane w tropieniu tych wpadek?
Być może, ale nawet jak politykom PO ktoś je wypominał, to się tak nie obrażali, nie wychodzili ze studia.
Nikt nie kpił z nich tak jak Limo z prezydenta Kaczyńskiego w krypcie.
Tu będę ich trochę bronił, bo to było w Rybniku. Tam w ramach przeglądu „Ryjek" jest kategoria hard core, gdzie pokazuje się skecze, których nie gra się normalnej publiczności.
Czemu drwili ze zmarłego prezydenta, a nie z żony żyjącego? To dopiero byłby hard core! Tylko że wtedy nikt by ich potem nie wpuścił do telewizji.
Przecież to nie było w telewizji, a na przeglądzie kabaretowym, zagrane raz i niepowtarzane później.
Powiem coś strasznego: ja uważam takie żarty za dopuszczalne. Mnie to bawi, ale Monty Python, do którego porównuje się Limo, drwił równo ze wszystkich. A oni są małymi konformistami.
Zgódźmy się, że byłoby lepiej, gdyby politycy nie traktowali kabaretu tak poważnie.
To kabareciarze traktują politykę poważnie. Pamięta pan Marka Majewskiego deklamującego wierszyki dla Komorowskiego?
Pamiętam, tak samo jak Pietrzaka czy Wolskiego popierających Kaczyńskiego. To chyba sprawa pokoleniowa, młodsi tego nie robią.
Pan nie kpi z polityków?
Raczej nie, czasem słowa polityka są dla mnie punktem wyjścia do jakiegoś wiersza czy żartu. Ostatnio przywoływałem wpadkę prezydenta Komorowskiego o „armatach ukrytych w krzakach" i pisałem na nowo „Redutę Ordona".
Mickiewicz, Andrus... Nie na darmo jest pan Mistrzem Mowy Polskiej. To chyba za tropienie językowych cudactw. Pamięta pan „pamiątkę z Częstochowy"?
Pudełko ciastek z napisem „herbatniki duńskie", a z drugiej strony było zdjęcie Jana Pawła II, naklejka z widokiem klasztoru i podpis „Pamiątka z Jasnej Góry"? Przypominam sobie.
Pan zbiera takie rzeczy, a potem tanim kosztem opędza nimi konferansjerkę kabaretową.
(śmiech) To prawda, bo to jest zabawniejsze, niż wymyślanie czegokolwiek. Zresztą pewnych rzeczy nie da się wymyślić.
A ma pan swoje ulubione?
Mam, ale to nie zawsze pokrywa się z tym, co lubi widownia. Od dawna opowiadam o tablicy na zamku w Książu z wielkim napisem „Stado ogierów Skarbu Państwa". I mnie to zawsze strasznie śmieszy, bo od razu mam parę znanych twarzy przed oczami.
Publiczności to nie bawi?
Bywa różnie. O tych ogierach Skarbu Państwa opowiedziałem w telewizji, a potem, po jednym z występów, podszedł do mnie facet i mówi: „Wie pan co, mój ojciec jest dyrektorem stada ogierów Skarbu Państwa i on w ogóle nie wie, co w tym śmiesznego". Bo czasem zabawniejsza od historii jest reakcja publiczności. Na moim zjeździe licealnym podszedł do mnie starszy pan i powiedział: „Proszę pana, ja w sprawie piosenki »Piłem w Spale, spałem w Pile«, którą pan śpiewał. Chciałem panu powiedzieć, że jestem proboszczem w Pile, więc gdyby pan kiedykolwiek przejeżdżał, to spanie ma pan zapewnione, a i nad tym drugim popracujemy".
Naród pana uwielbia. Wielbicielka powiedziała, że jest pan śmieszny jak pies.
Naród raczy nie tylko komplementami, ale i fajnymi historyjkami. Pewien pan opowiedział, jak to podeszła do niego Cyganka, która chciała mu powróżyć. Więc on, żeby sprawdzić jej kompetencje, spytał: „Jak mam na imię?" A ona bez mrugnięcia okiem mówi: „Waldek". Na co mój słuchacz rozbawiony triumfuje: „A właśnie, że nie, bo Piotrek". Cyganka popatrzyła na niego i odparowała: „Po waszemu Piotrek, po naszemu Waldek".
Wszystko opowiadają panu inni?
Kopalnią anegdot są media. Pamiętam poprzedni strajk pielęgniarek i „białe miasteczko" pod Kancelarią Premiera. Wtedy akurat na odsiecz siostrom z Katowic jechali górnicy i jeden z serwisów informacyjnych Trójki zaczął się tak: „W Warszawie głodują pielęgniarki, ale do stolicy już zmierzają posiłki".
Pan pamięta takie rzeczy, a ja politykę. Wie pan, z czym przyjechał do nich Ryszard Kalisz?
Nie mam pojęcia?
Z hamburgerami.
Sprytny, wiedział, że nie zjedzą.
A jaki towar pierwszej potrzeby przywiozła im Jolanta Kwaśniewska? Róże.
No, to mogły sobie od razu przyrządzić pączki z różą. Skoro przy mediach jesteśmy, to pamiętam, że przy okazji bitwy pod Grunwaldem był wywiad z prof. Janem Ciechanowskim.
To nonsens, on jest specjalistą od XX wieku.
Ale jakoś sobie radził, gorzej szło dziennikarzowi, który myśl prof. Samsonowicza streścił mu w pytaniu tak, że gdyby nie bitwa pod Grunwaldem, to nie byłoby „Solidarności". Prof. Ciechanowski nie wiedział, o co chodzi, więc nie wdawał się w dywagacje. A ja żałuję, bo powinien powiedzieć, że nie byłoby też PZPN i teleturnieju „Jaka to melodia".
A ostatnio widziałem w telewizji informację, że otwarto połączenie lotnicze Kijów – Kraków i dali wypowiedź pasażera. Pan Roman bardzo się cieszył, bo w autobusie się strasznie męczył. „A teraz będę tryskał energią, bo w końcu lecę do swojej bratanicy".
Bratanicy? Hm, posłowie Samoobrony wprowadzali do hotelu sejmowego takie wyfiokowane panie ze Wschodu i na pytanie strażników zawsze mówili, że to bratanice.
No widzi pan, i oni też musieli tryskać zdrowiem. Pewnie dlatego posłowie mają darmowe bilety lotnicze.
Miał mi pan opowiadać o szyldach i ogłoszeniach, nie Cygankach i posiłkach.
Niektóre szyldy sam wypatruję podczas podróży po Polsce, wieści o innych nadsyłają słuchacze. To od nich dowiedziałem się o szyldzie z Poznania: „Zakład krawiecki. Spodnie. Rok założenia 1912".
Dobre.
Często jeżdżę do Łodzi i znam okolice. W Zgierzu firma zajmująca się klimatyzacją reklamuje się szyldem: „J. Słomczewska przyszłość wentylacji". Andrzej Poniedzielski, któremu o tym opowiedziałem, zadumał się i skwitował: „Nie znam kobiety, ale być może...". Z drugiej strony Łodzi, w Brzezinach, jest restauracja, która reklamowała się tablicą: „Potrawy kuchni orientalnej. Jak u mamy". Żeby pozostać przy gastronomii to dodam, iż w Krakowie przy Grodzkiej wisiało ogłoszenie: „Szukamy chłopaka na kebab".
Muszę się ratować odgrzewaną anegdotą, jak to na dworcu w Tczewie serwowano „bułkę z grzybem".
Opowiadałem już panu, że w Bytowie w restauracji jest rewelacyjne menu?
Nawet jeśli, to nie pamiętam.
W tym menu po zupach, daniach głównych i deserach są jeszcze dodatki, a w nich dwie pozycje: zapałki i prezerwatywy.
O której jest najbliższy ekspres do Bytowa?
Jak pan będzie jechał, to proszę zahaczyć o Sławno. Tam była kiedyś kapitalna reklama zakładu pogrzebowego: „Promocja! Do każdego pogrzebu trąbka gratis".
Ale trębacza trzeba było mieć własnego?
Nie wiem. Pamiętam jeszcze, że w Iławie reklamował się zakład rolny. Miał dwa wielkie szyldy: „Najlepsze trawy z Iławy".
Reklamowanie narkotyków, nawet miękkich, jest zakazane.
Za to drugi szyld to czysty surrealizm, bo widniał na nim napis: „Obornik o zapachu waniliowym".
Nie tylko szyldy zniewalają.
Czasem są to nazwy. W moim rodzinnym Sanoku jest zakład fryzjerski Apogeum, gdzie indziej funkcjonuje ubojnia drobiu Exodus.
To by się nawet zgadzało...
Z kolei na Pomorzu jest ponoć zakład pogrzebowy Sleep Time.
Tu nazwa wynika z braku wyczucia, ale Apogeum?
To ładnie, obco i międzynarodowo brzmi.
Skoro tak, to mógł być zakład fryzjerski Apokalipsa.
Słownik wyrazów obcych do ręki plus kompletny brak wyczucia i powstają takie cuda.
Pan cały czas o tym, a podobno żart słowny się w Polsce nie sprzedaje.
Moje doświadczenia są inne, ale ja też nie jestem tak masowy jak zespół Feel. Być może, gdyby oni próbowali go uprawiać, byłoby inaczej. Choć czasem mam wrażenie, że też to robią, tylko nieświadomie.
Nie bardzo wiem, co to zespół Feel, ale znam te pańskie sympatie muzyczne. Pamięta pan disco polo z początku lat 90.?
Ono teraz powraca, a nawet podbija Chiny. Zespół Bayer Full może teraz kupić tam z honorariów mnóstwo taniej, aczkolwiek markowej, odzieży.
Razem oglądaliśmy „Disco relax" w Polsacie przy wyłączonej fonii.
Była niepotrzebna, bo z teledysku wszystko było wiadomo. Jak śpiewali, że „zalotny wiatr wpadł we włosy twe", to pokazywali dziewczynę z potarganymi włosami, a jak wokalista męczył „karuzelę życia", to w teledysku ktoś zaiwaniał w kółko na koniku. Scenariusze tych wideoklipów były morderczo dosłowne.
Ale doceńmy i teksty. Dokończy pan: „Oooo, ale z ciebie laska..."
„....oooo, Grażyna Kowalska". Piękny rym gramatyczny. Ale broniąc disco polo, powiem, że stare piosenki z lat 50. też miały zabójczą poetykę. Kiedyś o mało nie padłem ze śmiechu, jak prezenter zapowiedział trzy piosenki Olgierda Buczka: „Wieczorna fajka", „Hanka" i „Niebieski gil". Te dwie pierwsze były o niczym, ale w ostatniej usłyszałem to: „Na pewno nie myślisz już o mnie / Nie ciebie dzisiaj mi brak / Chcę tylko sobie przypomnieć / Jak śpiewał twój niebieski ptak".
Pamiętam pańską słabość do tych wykopalisk. Zabił pan cały rok dziennikarstwa, nucąc: „Kaczuszko, wiesz maki są tak duże, duże, duże..."
A widzi pan, zapamiętaliście! Nie mam pojęcia, skąd miałem płytę Mieczysława Wojnickiego, ale mnie podbiła. Tak samo jak płyta z festiwalu w Kołobrzegu z refrenem: „Ech dywizjo, masz coś w sobie/ Sam już nie wiem nawet co? / Ja dla ciebie wszystko zrobię / Żebyś była, że ho, ho".
Teraz już wiem, skąd u prezydenta to „Ho, ho, ho". Pewnie razem płyt słuchaliście.
Nie, ale to była muzyka jego młodości.
Każdy wywiad z panem będę kończył pytaniem o plany na przyszłość.
W takim razie ja zawsze będę odpowiadał, że po południu wybieram się na Siekierki.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Jest pan celebrytą...
Artur Andrus:
Czy Europa uczestniczy w rewolucji AI? W jaki sposób Stary Kontynent może skorzystać na rozwiązaniach opartych o sztuczną inteligencję? Czy unijne prawodawstwo sprzyja wdrażaniu innowacji?
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
W „Miastach marzeń” gracze rozbudowują metropolię… trudem robotniczych rąk.
Spektakl „Kochany, najukochańszy” powstał z miłości do twórczości Wiesława Myśliwskiego.
Bank zachęca rodziców do wprowadzenia swoich dzieci w świat finansów. W prezencie można otrzymać 200 zł dla dziecka oraz voucher na 100 zł dla siebie.
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Hasło „Ja-ro-sław! Polskę zbaw!” dobrze ilustruje kłopot części wyborców z rozróżnieniem wyborów politycznych i religijnych.
Ugody frankowe jawią się jako szalupa ratunkowa w czasie fali spraw, przytłaczają nie tylko sądy cywilne, ale chyba też wielu uczestników tych sporów.
Współcześnie SLAPP przybierają coraz bardziej agresywne, a jednocześnie zawoalowane formy. Tym większe znacznie ma więc właściwe zakresowo wdrożenie unijnej dyrektywy w tej sprawie.
To, co niszczy demokrację, to nie wielość i różnorodność opinii, w tym niedorzecznych, ale ujednolicanie opinii publicznej. Proponowane przez Radę Ministrów karanie za „myślozbrodnie” to znak rozpoznawczy rozwiązań antydemokratycznych.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas