Wierzyli także, że mogą zapobiec ostatecznej kosmicznej katastrofie, jeśli wesprą Boga w ratowaniu błądzącej ludzkości. Muszą tylko znaleźć Angelusa – niewinnego młodzieńca, który ściągnie na siebie apokaliptyczny promień Saturna. Film rozgrywał się w industrialnym pejzażu Śląska stylizowanym na surrealizm naiwnego malarstwa.
Michael Gibson, pisarz – autor monografii artystów i krytyk sztuki – zobaczył „Angelusa" w 2005 roku w kinie w Paryżu. Sfilmowana malarsko-filozoficzna wizja głęboko go poruszyła. W „International Herald Tribune" napisał, że reżyser ma breuglowski umysł, i podarował Majewskiemu swoją książkę „Młyn i krzyż" analizującą obraz „Droga krzyżowa" Pietera Breugla. Tak doszło do spotkania reżysera i współautora scenariusza filmowego „Młyna i krzyża". Krytyk myślał skromnie o dokumencie. Reżyser obstawał za filmem fabularnym, choć Gibson początkowo sądził, że to szaleństwo.
Można w spotkaniu obu twórców szukać ukrytej logiki przypadku, ale warto też nie zapominać, że pasyjny wątek interesował Majewskiego już wcześniej. W cyklu plastyczno-poetyckich wideoartów „Krew poety", a potem w filmie „Szklane usta", opowiadającym o wizjach poety zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym, inscenizował scenę ożywienia „Zdjęcie z krzyża" Rogiera van der Weydena. Na oczach widzów dokonywał transformacji współczesnych ludzi w religijne role. Majewski przypomina o tym sam na wystawie w krakowskim Muzeum Narodowym. Doświadczenia te wykorzystał w „Młynie i krzyżu" w scenie przeobrażania aktorki Charlotte Rampling w Marię, cierpiącą matkę Chrystusa.
Krytycy spierają się, czy „Młyn i krzyż" jest rzeczywiście filmem, czy ożywionym malarskim obrazem z udziałem wybitnych aktorów. Lech Majewski zawsze mieszał gatunki, poruszając się na granicy kina i sztuki. „Młyn i krzyż" nie jest jednak tak wyraźnie sfabularyzowany jak „Angelus" czy „Ogród rozkoszy ziemskich", którego bohaterka szuka w arcydziele Boscha wskazówek, jak odnaleźć raj na ziemi, a jednocześnie zmaga się ze śmiertelną chorobą.
Spór o klasyfikację filmu Majewskiego schodzi na drugi plan wobec wpisanej w niego fascynującej interpretacji pasyjnego tematu w dziele Breugla z 1564 roku. Majewski wielokrotnie oglądał ten obraz, podróżując przez Wiedeń do Wenecji. – Jestem zanurzony w starym malarstwie – mówił reżyser na konferencji przed premierą. – Wprawia mnie w drżenie i inspiruje. Natomiast gdy patrzę na sztukę współczesną, coraz częściej towarzyszy mi uczucie rozczarowania.
– Wejdźcie do malowanego świata Pietera Bruegla bez żadnych wstępnych założeń – zachęca Michael Gibson w książce-eseju „Młyn i krzyż". A Lech Majewski urzeczywistnia to wyzwanie.
Film starannie rekonstruuje historyczne czasy Breugla. Narratorzy – Rutger Hauer w roli Breugla i Michael York jako Nicholas Jonghelinck, bankier i kolekcjoner jego obrazów – przypominają, że Flandrią, ojczyzną malarza, rządził wówczas hiszpański król Filip II. Inkwizycja szalała. Film nie szczędzi pełnych okrucieństw scen. Mimo że to obrazy przeszłości, pod ich powierzchnią kryje się bardzo współczesne pytanie: Gdzie był Bóg? A także ożywają głosy dzisiejszej debaty, czy Kościół rozliczył się ze swą złą przeszłością?