Biografia Miłosza pióra Andrzeja Franaszka

Kto naprawdę krył się za tubalnym, zaraźliwym śmiechem i zadziwiająco młodzieńczym spojrzeniem niebieskich oczu?

Aktualizacja: 26.04.2011 16:06 Publikacja: 23.04.2011 01:01

Wilno, 25 maja 1930 r., rzeka Wilia. Paweł Jasienica, Czesław Miłosz, Teodor Bujnicki i Stefan Jędry

Wilno, 25 maja 1930 r., rzeka Wilia. Paweł Jasienica, Czesław Miłosz, Teodor Bujnicki i Stefan Jędrychowski podczas kapieli nago w czasie wycieczki kajakowej. Za obrazę moralności publicznej ukarani grzywną w wysokości 25 zł. Epizod opisany w „Pamiętnikach” Pawła Jasienicy (fot. Archiwum Ewy Beynar-Czeczott)

Foto: Forum

W rymowance „Daemones" Czesław Miłosz trochę się odsłonił, przyznając – na przykład – że

Czy lepszy byłem, czy gorszy

Na grze mój żywot się kończy",

ale że „z całą moją odwagą/ nie umiem wystąpić nago,

sumując swoje „skłamane" życie, ustawia się na najwygodniejszej pozycji z możliwych, jako że

... kim byłem naprawdę

Nie zdradzą pisania żadne.

Czy w obłok, zmienny i nikły,

Będziecie pakować widły

I za to dręczyć przez wieki,

Że człowiek byłem kaleki.



O żadnym kalectwie, fizycznym czy umysłowym, mowy być nie może; Miłosz był okazem zdrowia i witalności, która nie opuszczała go aż do ostatnich lat. Ale kto naprawdę krył się za tubalnym, zaraźliwym śmiechem i zadziwiająco młodzieńczym spojrzeniem niebieskich oczu? Po lekturze najnowszej książki Andrzeja Franaszka „Miłosz. Biografia" (Znak, Kraków 2011) wiemy o nim znacznie, znacznie więcej niż wczoraj. Dziesięcioletnia praca autora nad biografią noblisty przyniosła – myślę –  efekt satysfakcjonujący czytelników. Co nie znaczy, że Franaszek powiedział wszystko; przeciwnie, zaostrzył tylko nasz apetyt, a w związku z tym otwiera się pole dla badaczy, którzy teraz, choćby i w przyczynkarskich pracach, będą konsekwentnie poszerzać nasz krąg wiedzy o twórcy „Traktatu moralnego". O tyle im łatwiej, że mają już punkt, od którego można się odbić.

Andrzej Franaszek w trakcie swojej pracy nad książką postawił na to, co w Miłoszu było dla niego najciekawsze: na jego życie. Całkowicie oddzielić życiorysu poety od jego dzieła oczywiście się nie da, ale autor książki miał świadomość, że analiza kolejnych wierszy i esejów noblisty nic specjalnie odkrywczego nie wniesie już do tego, co o Miłoszu wiemy i co o nim sądzimy. Zwłaszcza że tych Miłoszowych tomów, szczególnie w latach ostatnich, przybywało co niemiara; rzeczywiście, szybciej je pisał, niż myśmy je czytali.

Gruchotał, aż miło

Najmocniej akcentuje Franaszek te momenty z życia poety, które miały okazać się decydujące w jego biografii. Nieprzypadkowo one właśnie wywołują największe emocje. A zatem jak to było naprawdę ze stosunkiem sławnego antykomunistycznego twórcy do tej zbrodniczej ideologii? Pozwólmy w tym miejscu nie przejmować się zanadto tym, co napisał Miłosz w „Zniewolonym umyśle", bo Ketman – Ketmanem, ktoś jednak w wierszu „Sobie samemu do sztambucha na Nowy Rok 1950" z rzadką dla siebie otwartością wyartykułował:

Kiedy już jesteś w piekle,

bądź diabłem, co spycha

W kocioł biedną duszyczkę,

która piszczy we mnie.

Pobłogosławią ciebie i Piast,

i Rzepicha.

Lepiej chyba być diabłem niż

duszyczką. Pewnie.

Ten diabeł zawładnął poetą na – wylicza Franaszek – prawie dziesięć lat. Tyle czasu pozostawał pod wpływem filozofa Tadeusza Krońskiego. Gdy dzisiaj czyta się korespondencję obu tych panów – przyznaje Franaszek – „nieuchronnie tracąc z oczu kontekst żartu czy półżartu, niedopowiedzeń lub zmrużeń oka, trudno nie doznać uczucia grozy". W ich wzajemnych relacjach to Kroński był nauczycielem, Miłosz uczniem. A skoro Mistrz nauczał, że to, co za wszelką cenę należy zgruchotać, to „formy przedwojennej przeszłości", przeto pojętny wychowanek gruchotał, aż miło. To Kroński pierwiastek pychy tkwiący w Miłoszu od zawsze rozdął do monstrualnej wielkości, przekonując przyszłego autora słów „Który skrzywdziłeś człowieka prostego...", że to dla dobra tych prostaczków należy ich „ufilozofować", „choćby i przy pomocy terroru".

Wcześniej jednak trzeba było postawić tego swojego wyjątkowo zdolnego Wychowanka ponad narodem i to się Krońskiemu świetnie udało. Myślę nawet, że skutkiem nie czego innego, ale ówczesnego „zaczadzenia" myślą Krońskiego było późniejsze rozejście się dróg Miłosza i Herberta, bliźniaczo podobne do gwałtownego końca ledwie rozpoczętej znajomości autora „Toastu" z Janem Józefem Szczepańskim. To w sylwestra roku 1944, po powstaniu warszawskim, w podkrakowskich Goszycach, gdzie Czesław ze swoją późniejszą żoną Janką znaleźli schronienie u Turowiczów, doszło do fundamentalnego sporu pisarzy, dotyczącego – pisze Andrzej Franaszek – „nie tylko sposobu, w jaki artysta może być przydatny ojczyźnie i społeczeństwu. Chodziło także o kształt przyszłej Polski i o trudne do racjonalnego wytłumaczenia słowo »honor«".

Dla partyzanta Jana Józefa Szczepańskiego trudne było z pewnością zrozumienie, nie mówiąc o zaakceptowaniu, stanowiska Miłosza, którego obecny wówczas u Turowiczów ks. Adam Boniecki zapamiętał, jak „z wielkim przekonaniem tłumaczył Jasiowi, że walczyć nie zamierza, bo musi wojnę przeżyć: jego zadaniem jest pisanie, a nie walka, jego ewentualna śmierć na nic się nie przyda, natomiast jego pisanie jest dla Polski ważne".

Szczepański przeniósł tę dyskusję na strony swego „Końca legendy"; opowiadania tego Miłosz bardzo długo nie mógł mu wybaczyć. A wbrew żartobliwemu twierdzeniu, że „Miłosz ci wszystko wybaczy", nie był on wcale taki skory do okazywania chrześcijańskiego miłosierdzia. Mógł się o tym przekonać „polski Paryż", który po Noblu chciał złożyć hołd poecie, a usłyszał, co Miłosz naprawdę myśli o rodakach na emigracji.

I jak tu się dziwić, że kłótnia mocno napitych poetów – Miłosza i Herberta – w domu Bogdany i Johna Carpenterów w Berkeley w 1968 roku nie mogła się skończyć. Niezależnie od faktu, że zarzuty Herberta były wagi najcięższej, włącznie z brakiem patriotyzmu. Ale to już był inny etap w życiu przyszłego noblisty, po-Kroński. Gdyby do takiej rozmowy jak w Berkeley doszło w Goszycach w 1944, wielce prawdopodobne, że Miłosz zareagowałby śmiechem.

Rzucał gromy

Z korespondencji Giedroycia i Stempowskiego dowiedzieć się można, że to dzięki Krońskiemu nauczył się Miłosz pisać „bez sentymentalizmu i bez romantyczno-patriotycznych uniesień, konkretnie, trzeźwo i wyraźnie". Pewnie tak i niewątpliwie „Traktat moralny" powstawał pod dyktando „Tygrysa" – jak nazywał poeta Krońskiego. Niewykluczone zresztą – i Franaszek też o tym napomyka – że cały „Traktat..." był elementem jakiejś gry prowadzonej w 1947 roku na wyżynach władzy w Polsce. Nie ma na to żadnych dowodów poza jednym, za to wagi ciężkiej: jakim cudem cenzura dopuściła „Traktat moralny" do druku w 4. numerze „Twórczości" z 1948 roku bez jednego skreślenia?

A jak poeta przeszedł suchą stopą przez morze socrealizmu? Oczywiście, salwował się ucieczką, do której zresztą nigdy by pewnie nie doszło, gdyby nie Janka, bo to ona namówiła go, by zerwał z komunistyczną dyplomacją i nie firmował swoim nazwiskiem stalinizmu a la Polonaise.

Historycy literatury odnotowują trzy wiersze Miłosza utrzymane w stylistyce tamtej epoki. Opublikowała je w 1950 r. „Nowa Kultura". Najlepiej znany z nich, paradoksalnie, jest ten, na przedrukowywanie którego Miłosz się później nie zgadzał, czyli „Na małą Murzynkę grającą Chopina". Nie był ten wiersz tak zły, ma rację Franaszek, że taki „Warsztat grafiki ludowej", powstały po obejrzeniu albumu lewicowych artystów Meksyku, był znacznie gorszy. Ale badając archiwum Miłosza, jego biograf natknął się na kartkę, na której nad początkiem „Warsztatu" przeczytał, co następuje:

Grzmi na roli traktor. Huczy

kombajn w zbożu,

Nie brakuje już chleba i mąki

w komorze.

Gdybym jak ten słowik latać

mogła lekko,

fruwałabym co noc śpiewać

Mu – w Łazienkach,

chciałabym się zmienić

w szczero-srebrny księżyc,

żeby mu Belweder

w Warszawie osrebrzyć.

Kiedy do Warszawy wyciska

(wybiera) się zboże,

ja bukiet z tych kłosów złożę

w Belwederze.

A gdy gwiazdy błyszczą

nocne iskrząc niebo,

pomyślę – te gwiazdy niech

błyszczą dla niego.

Czyżby była to próbka wiersza o Panu Prezydencie Bolesławie Bierucie? Trudno o pewność: ta straszliwa, nieudolna stylistyka, ten rodzaj żeński wskazywałyby raczej na coś innego. Może – co bierze pod uwagę Franaszek – jest to fragment jakiegoś wierszyka  przepisanego z dziecięcego pisemka. Może. Ale jeśli nie, to w złym świetle stawia autora mającego w przyszłości rzucać gromy na Mandelsztama za napisaną przez tamtego hołdowniczą odę o Stalinie.

Hamletyzował lata całe

Biograf nie rozwiewa wszystkich wątpliwości towarzyszących okolicznościom wyjazdu Miłosza z Warszawy 15 stycznia 1951 r. Dwa tygodnie później, 1 lutego, poeta nawieje z ambasady polskiej w Paryżu, znajdując schronienie w Maisons-Laffitte u Jerzego Giedroycia. O tym, że wybrał wolność i pozostanie we Francji, poinformuje urbi et orbi dopiero 15 maja na konferencji prasowej w redakcji „Preuves". Pięć lat wcześniej jego wileński kolega Jerzy Putrament pouczył go w liście: „Wolność. Dlaczego ma to być taka wielka wartość? Czemu ma być największym szczęściem ludzkim? Sądzę, że wolność jest zaprzeczeniem człowieczeństwa – jest to atrybut stanów zwierzęcych".

Miłosz jednak zdecydował się, choć hamletyzować będzie jeszcze lata całe. Jak mu jednak będzie brakowało kontaktu z Warszawką, tego Salonu, który leżał u jego stóp, wszak był bezsprzecznie pierwszą jego gwiazdą. Kim był w Paryżu: rezydentem „Kultury", na polecenie Redaktora pisującym recenzyjki  przeczytanych książek i obejrzanych wystaw, zasilanym drobnymi sumkami przez Zygmunta Hertza, pozostającym niezmiennie w postawie obronnej przed powtarzającymi się atakami ze strony „nieprzejednanej" części emigracji, która nie mogła pojąć, że oto pojawia się rodak, który na desperacki krok zerwania z ludową władzą zdecydował się, gdy napotkał trudności z wydaniem antologii poetyckiej, a słowem nie zająknął się o tragedii Armii Krajowej. Ale skąd choćby taki, w sumie życzliwy Miłoszowi, Aleksander Bregman mógł przypuszczać, że dla tego „najmity pióra" jeden wiersz znaczył wówczas więcej niż hektolitry krwi przelanej przez nieco młodsze od poety pokolenie. I nie można wykluczyć, że Miłosz z całym spokojem podpisałby się pod zdaniem członka tej samej co on, konspiracyjnej, socjalistycznej „Wolności" Zbigniewa Mitznera, że powstanie wywołało dowództwo AK w porozumieniu z Niemcami, by przekształcić je we wspólną akcję przeciw ZSRS.

No dobrze, ale jak to w końcu było z wyjazdem poety z kraju, w którym – oburzał się – chciano go zatrzymać raz na zawsze. Andrzej Franaszek potwierdza, że najprawdopodobniej decydująca była interwencja Natalii Modzelewskiej, żony ówczesnego ministra spraw zagranicznych, ale niewykluczone, że w tej sprawie pomogły i inne osoby (Stefan Jędrychowski?), swoje mogły zrobić również ordynarne łapówki, nie wiemy jednak, komu i w jakiej wysokości wręczane.

Tak że w tej kwestii pozostajemy wciąż w tym samym punkcie, podobnie jak i w innej, nie mniej głośnej, a podobnej sprawie, dotyczącej bowiem zastanawiającej przeprawy Miłosza w styczniu 1940 r. z Rumunii do Wilna przekazanego właśnie Litwie przez ZSRS – na podstawie, no właśnie, paszportu litewskiego czy jakiegoś, mitycznego raczej, zaświadczenia będącego czymś w rodzaju listu żelaznego. Tak czy inaczej, musiał poeta dostać tranzytową wizę sowiecką i taką otrzymał w grudniu 1939 r.

„Na początku roku 1940 – pisze Franaszek – Litwa była jednak nadal krajem niepodległym i przedostanie się na jej terytorium nie miało w sobie nic ze »zdrady«. Odrębnym wątkiem byłoby natomiast to, że – przynajmniej w Bukareszcie – Miłosz najwyraźniej nie brał pod uwagę wstąpienia do wojska i walki w obronie polskiej niepodległości".

Niepodległości? Powrotu znienawidzonej II Rzeczypospolitej? W tym miejscu autor biografii poety chyba kpi. Historia litewskiego dokumentu posiadanego przez Miłosza i ewentualnego posługiwania się nim ma swoją legendę. Przyjmijmy, że nieprawdą jest, iż ów paszport (bo raczej był to paszport, a nie żaden mocno dziwaczny kwit) poeta... zjadł, zatrzymany w trakcie ucieczki do Warszawy po zajęciu Wilna przez Sowietów. Odrzućmy fantazjowanie. Czesław Miłosz miał jeden lub dwa dokumenty, które umożliwiły mu przejazd z Bukaresztu do Wilna, a w okupowanej Warszawie były dla niego zabezpieczeniem na wypadek zaistnienia niebezpiecznej dla niego sytuacji. I tyle. Z dzisiejszego punktu widzenia nie ma w tym nic nagannego ani nawet dwuznacznego, jak chciał choćby Janusz Minkiewicz, pisząc swój „Wierszyk dla Jasia o Czesiu i Stasiu":

Staś szedł z Czesiem

Warszawą

I Cześ mówił do Staszka:

– Polska, bracie, rzecz wielka...

Staś zaś dodał: – I ważka!

(...)

Wtedy widząc w ich twarzach

Piętno Polski wyryte,

Podszedł szkop chytry do nich:

– Ausweis – charknął im –

bitte!

Lecz to ich nie stropiło,

Bo wyjęli zza bluzki:

Cześ – swój paszport litewski...

Staś – swój paszport

francuski...

Wierszyk jak wierszyk, cały Minkiewiczowski, przynależą mu jednak dwa przypisy. Po pierwsze: Staś to, naturalnie, Stanisław Dygat, po drugie zaś: okupacyjny Miłosz nigdy by nie powiedział: „Polska, rzecz wielka". Przeciwnie, jeszcze będąc starym człowiekiem, wciąż kontynuował swój spór z Andrzejem Trzebińskim i poetami „Sztuki i Narodu", którym najbardziej za złe miał marzenie o Polsce wielkiej, imperialnej...

Grał w rosyjską ruletkę

W 1967 r. napisał Herbert do niego: „Zarzucam Tobie sentymentalny socjalizm (dopisek na dole strony: „który pojawia się w duszy, gdy Bozia z katechizmu umiera na anemię"), marzenie, żeby być z ludem, masą, żeby wszystkim było dobrze". Urażony Miłosz odparował: „jeżeli jedynym punktem dojścia dla wszystkich polskich doświadczeń jest anima naturaliter endeciana, to ja wysiadam".

Rzeczywiście, dla Miłosza od narodowodemokratycznego postrzegania polskiej rzeczywistości nie było nic gorszego. A Herbert, cóż, osiem lat później, i jak jeszcze wiele razy, ubolewał, że doszło do zerwania między nimi, przyznawał nawet, że nastąpiło to „może i z jego winy", dodawał jednak zaraz: „ale, prawdę mówiąc, bardzo nie lubię salonowych komunistów czy socjalistów".

Swoją drogą, zerwanie między poetami nastąpiło w momencie, gdy Miłosz mógł poważnie się zastanowić (i zastanawiał się, czego dowodzą wiersze z tego okresu), kim właściwie jest, po tych wszystkich zawirowaniach, ucieczkach z kraju do kraju, książkach i wierszach wywołujących burze w... szklankach wody. Otóż, wykładowcą w Berkeley, „szkolarzem" – jak pisał, trochę politologiem, a jeśli chodzi o twórczość literacką, to w najlepszym razie tłumaczem wierszy Zbigniewa Herberta. Na szczęście dla Miłosza miało się to zmienić i szkoda tylko, że jego pierwsza żona Janka nie doczekała chwili, gdy sprawdziła się jej okupacyjna przepowiednia o Noblu dla Czesława. Nagroda ta była dla poety rekompensatą za wszystkie trudne lata, ale też – przyznawał się – chętnie oddałby ją, by przywrócić do psychicznego zdrowia młodszego syna. Traumy związanej z przypadłościami Piotra nie pozbędzie się nigdy. Andrzej Franaszek mówi na ten temat – sądzę – tyle akurat, ile trzeba, jest on bowiem, rzeczywiście, wyjątkowo bolesny.

O romansach Miłosza autor jego biografii nie rozpisuje się nadmiernie, ale nie przechodzi całkowicie do porządku dziennego nad faktami, a nawet potencjalnymi faktami, jak to się dzieje w przypadku ważnego w życiu poety jego przedwojennego związku z późniejszą żoną Sergiusza Piaseckiego. Czy rzeczywiście odtrącił wtedy będącą w ciąży kochankę i wymógł na niej pozbycie się dziecka, a sam uciekł do Paryża? W tego rodzaju sprawach nie można być niczego pewnym, jest jednak prawdą, że postać Jadwigi Waszkiewicz wracać będzie na karty twórczości Miłosza wielokrotnie. W każdym razie zwracający uwagę swą napastliwością stosunek Piaseckiego do Miłosza (czemu dał wyraz w artykule „Były poputczyk Miłosz") staje się bardziej zrozumiały.

Miłosz a kobiety to w ogóle świetny temat i jestem absolutnie pewny, że wielu autorów go podejmie, równie jest bowiem atrakcyjny jak „Kobiety w życiu Mickiewicza", a może i bardziej. Rozpoczyna się romantycznie od nieudanej próby samobójczej szesnastolatka zgnębionego widokiem tylko nieco starszego kolegi wychodzącego oknem z pokoju jego wybranki. Czy istotnie zagrał wtedy ze sobą w rosyjską ruletkę, czy tylko położony na stole stary pistolet był atrybutem sentymentalnej tragikomedii wykonanej w gronie koleżeńsko-rodzinnym z dobrym dla Miłosza skutkiem, gdyż – zdaje się – utracił wtedy niewinność, ponieważ chutliwa ukochana (ciocia?) nagrodziła swymi wdziękami także i jego.

Wyliczanie kochanek Miłosza nie ma sensu, ale przynajmniej kilka jego związków z kobietami odbić się miało na jego twórczości. Z pewnością dotyczy to żydowskiej filozofki Jeanne Hersch, Renaty Gorczyńskiej, w jakimś też stopniu Jane Zielonko, którą „odziedziczył" po Ksawerym Pruszyńskim.

No i, oczywiście, dwie żony, z których pierwsza – Janina de domo Dłuska primo voto Cękalska doczekać się winna odrębnej publikacji. Swoją drogą to zastanawiające, jak ta kobieta przykra dla ludzi, doprowadzająca do łez otoczenie i nieprzypadkowo nazywana „Cyjankalską", potrafiła tak wspaniale dogadywać się z Gombrowiczem. Tym samym, wobec którego Miłosz miał pewien kompleks. „Podziwiałem go – pisał po jego śmierci. – Przebywać z nim to było, jak wchodzić w budynek o jasnej, przejrzystej architekturze". Podziw ten był tym większy, im bardziej dojmująca pewność, że jego własny życiorys projektowali i budowali zupełnie inni architekci i murarze.

A skoro o Jance, to zwraca uwagę ustalenie Andrzeja Franaszka, kiedy to państwo Miłoszowie naprawdę wzięli ślub. Otóż nastąpiło to dopiero po przyjeździe jej z synami z Ameryki do Francji, gdzie poeta z tej okazji rozstał się z Jeanne Hersch. Ślub, o którym mowa, miał miejsce 13 stycznia 1956 roku w paryskim kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. A zatem i on, i ona, a m.in. i Jerzy Andrzejewski – mówiąc delikatnie – bajdurzyli, opowiadając o ślubie okupacyjnym.

W kontekście bujnego życia uczuciowego i erotycznego poety (nie zapominajmy o homoseksualnym epizodzie z Iwaszkiewiczem, choć biograf kropki nad „i" tu nie stawia) wyjątkowo prezentuje się jego związek z drugą żoną, Carol. Jedyną kobietą, która wcale nie uważała, by pożycie z Czesławem było trudne.

Z pozycji obserwatora

Jego wiersze i eseje zachwycały, ale też wywoływały takie reakcje jak Iwaszkiewicza, który po przeczytaniu „Rodzinnej Europy" napisał: „Ma się do czynienia z pychą niepomierną, z pogardą do człowieka i zamyka się ostatnią stronę z myślą »szatańska książka«". Iwaszkiewicz, ten sam, dawny obiekt Miłoszowych uczuć, który w 1955 r. w Paryżu, widząc go, powiedział tylko: „A z tobą, złotko, nie mogę się przywitać", nie był może jednak najbardziej obiektywnym odbiorcą tego pisarstwa. Z kolei Marię Dąbrowską „Rodzinna Europa" zachwyciła, bo też była ona jedną z nielicznych w kraju osób, które nigdy nie napisały o nim złego słowa. Inni bowiem... Poziom tego, co wydalali z siebie Słonimski, Kott et consortes, wyznaczył bodaj najwcześniejszy wierszyk niezastąpionego Leona Pasternaka, który na wieść o „dezercji" Miłosza zamienił się w proroka:

Dadzą ci tę wolność, aż tak

wytęsknioną!

Wolność ścierki przy kuble,

kundla  na łańcuchu,

Dalej! Rozdrapywać

zapocone łono!

Nuże pisać paszkwile

w atlantyckim duchu!

(...)

Zgadza się rachunek –

farbowany wieszczu:

Wczoraj folksdojcz, dziś

zdrajca, a jutro już – agent.

Przy okazji, Herbert, który oczywiście o ucieczce Miłosza publicznie się nie zająknął, zresztą wtedy w ogóle niczego nie drukował, w liście do Turowicza zauważył celnie: „Związek Literatów Polskich stracił ciekawe zajęcie – szukanie willi dla Miłosza".

W swojej 900-stronicowej książce Andrzej Franaszek nie napisał zapewne wszystkiego, czego dowiedział się w ciągu tak wielu lat pracy nad biografią Miłosza. Ale opublikował książkę wartościową, w której dał mówić faktom, swoje komentarze ograniczając do minimum, choć tam, gdzie to było konieczne, dawał upust swoim przekonaniom, odczuciom, emocjom. Nie pamiętam na przykład, by ktoś u nas tak całkiem wprost, bez owijania w bawełnę, zdyskredytował zakończenie sławnego wiersza „Campo di Fiori". Owszem, sam Miłosz stwierdził kiedyś, że ten utwór o mordowaniu Żydów w getcie warszawskim jest w swej istocie niemoralny, bo choć mówił o umieraniu, pisany był z pozycji obserwatora. Ale że Miłosz mógł mówić, co chciał, to i mówił – w końcu właśnie obserwatorem, nikim więcej, chciał być w czasie okupacji. Chyba że myślał o sobie jako o bojowcu ŻOB, ale to akurat nie tak znów łatwo można sobie wyobrazić.

Andrzejowi Franaszkowi tak jak Janowi Błońskiemu zgrzyta zakończenie „Campo di Fiori", ten cały finał „zbyt piękny, w pewien sposób zbyt odległy od koszmaru". Przypomnę:

Aż wszystko będzie legendą

I wtedy po wielu latach

Na nowym Campo di Fiori

Bunt wznieci słowo poety.

To nieprawda, żadne mury nie runą z powodu takich wierszy jak „Campo di Fiori". Nasze doświadczenia z wieku XX, a i najnowsze, wskazują raczej, że słowom podobnych Miłoszowi „śpiewaków" towarzyszy jedynie wznoszenie nowych, jeszcze większych murów. Owszem, tak jak napisał poeta w innym wierszu, spisywane są „czyny i rozmowy" złych ludzi krzywdzących swych bliźnich, a wśród tych ostatnich także „człowieka prostego". Cóż dziwnego, że i na Miłosza przyszło, że przyglądamy się dziś uważnie jego słowom i po(wy)stępkom.

Krzysztof Masłoń, krytyk literacki „Rzeczpospolitej", prowadzi dodatek „Rzecz o książkach".

Plus Minus
Pokolenie Z ciągle zmienia pracę. Czy przedsiębiorcy za nimi nadążą?
Plus Minus
Czas przemyśleć, kim ma być polski prezydent
Plus Minus
Zaharowani Polacy mają dość. Chcemy wolnego w Wigilię
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska