żeby mu Belweder
w Warszawie osrebrzyć.
Kiedy do Warszawy wyciska
(wybiera) się zboże,
ja bukiet z tych kłosów złożę
w Belwederze.
A gdy gwiazdy błyszczą
nocne iskrząc niebo,
pomyślę – te gwiazdy niech
błyszczą dla niego.
Czyżby była to próbka wiersza o Panu Prezydencie Bolesławie Bierucie? Trudno o pewność: ta straszliwa, nieudolna stylistyka, ten rodzaj żeński wskazywałyby raczej na coś innego. Może – co bierze pod uwagę Franaszek – jest to fragment jakiegoś wierszyka przepisanego z dziecięcego pisemka. Może. Ale jeśli nie, to w złym świetle stawia autora mającego w przyszłości rzucać gromy na Mandelsztama za napisaną przez tamtego hołdowniczą odę o Stalinie.
Hamletyzował lata całe
Biograf nie rozwiewa wszystkich wątpliwości towarzyszących okolicznościom wyjazdu Miłosza z Warszawy 15 stycznia 1951 r. Dwa tygodnie później, 1 lutego, poeta nawieje z ambasady polskiej w Paryżu, znajdując schronienie w Maisons-Laffitte u Jerzego Giedroycia. O tym, że wybrał wolność i pozostanie we Francji, poinformuje urbi et orbi dopiero 15 maja na konferencji prasowej w redakcji „Preuves". Pięć lat wcześniej jego wileński kolega Jerzy Putrament pouczył go w liście: „Wolność. Dlaczego ma to być taka wielka wartość? Czemu ma być największym szczęściem ludzkim? Sądzę, że wolność jest zaprzeczeniem człowieczeństwa – jest to atrybut stanów zwierzęcych".
Miłosz jednak zdecydował się, choć hamletyzować będzie jeszcze lata całe. Jak mu jednak będzie brakowało kontaktu z Warszawką, tego Salonu, który leżał u jego stóp, wszak był bezsprzecznie pierwszą jego gwiazdą. Kim był w Paryżu: rezydentem „Kultury", na polecenie Redaktora pisującym recenzyjki przeczytanych książek i obejrzanych wystaw, zasilanym drobnymi sumkami przez Zygmunta Hertza, pozostającym niezmiennie w postawie obronnej przed powtarzającymi się atakami ze strony „nieprzejednanej" części emigracji, która nie mogła pojąć, że oto pojawia się rodak, który na desperacki krok zerwania z ludową władzą zdecydował się, gdy napotkał trudności z wydaniem antologii poetyckiej, a słowem nie zająknął się o tragedii Armii Krajowej. Ale skąd choćby taki, w sumie życzliwy Miłoszowi, Aleksander Bregman mógł przypuszczać, że dla tego „najmity pióra" jeden wiersz znaczył wówczas więcej niż hektolitry krwi przelanej przez nieco młodsze od poety pokolenie. I nie można wykluczyć, że Miłosz z całym spokojem podpisałby się pod zdaniem członka tej samej co on, konspiracyjnej, socjalistycznej „Wolności" Zbigniewa Mitznera, że powstanie wywołało dowództwo AK w porozumieniu z Niemcami, by przekształcić je we wspólną akcję przeciw ZSRS.
No dobrze, ale jak to w końcu było z wyjazdem poety z kraju, w którym – oburzał się – chciano go zatrzymać raz na zawsze. Andrzej Franaszek potwierdza, że najprawdopodobniej decydująca była interwencja Natalii Modzelewskiej, żony ówczesnego ministra spraw zagranicznych, ale niewykluczone, że w tej sprawie pomogły i inne osoby (Stefan Jędrychowski?), swoje mogły zrobić również ordynarne łapówki, nie wiemy jednak, komu i w jakiej wysokości wręczane.
Tak że w tej kwestii pozostajemy wciąż w tym samym punkcie, podobnie jak i w innej, nie mniej głośnej, a podobnej sprawie, dotyczącej bowiem zastanawiającej przeprawy Miłosza w styczniu 1940 r. z Rumunii do Wilna przekazanego właśnie Litwie przez ZSRS – na podstawie, no właśnie, paszportu litewskiego czy jakiegoś, mitycznego raczej, zaświadczenia będącego czymś w rodzaju listu żelaznego. Tak czy inaczej, musiał poeta dostać tranzytową wizę sowiecką i taką otrzymał w grudniu 1939 r.
„Na początku roku 1940 – pisze Franaszek – Litwa była jednak nadal krajem niepodległym i przedostanie się na jej terytorium nie miało w sobie nic ze »zdrady«. Odrębnym wątkiem byłoby natomiast to, że – przynajmniej w Bukareszcie – Miłosz najwyraźniej nie brał pod uwagę wstąpienia do wojska i walki w obronie polskiej niepodległości".
Niepodległości? Powrotu znienawidzonej II Rzeczypospolitej? W tym miejscu autor biografii poety chyba kpi. Historia litewskiego dokumentu posiadanego przez Miłosza i ewentualnego posługiwania się nim ma swoją legendę. Przyjmijmy, że nieprawdą jest, iż ów paszport (bo raczej był to paszport, a nie żaden mocno dziwaczny kwit) poeta... zjadł, zatrzymany w trakcie ucieczki do Warszawy po zajęciu Wilna przez Sowietów. Odrzućmy fantazjowanie. Czesław Miłosz miał jeden lub dwa dokumenty, które umożliwiły mu przejazd z Bukaresztu do Wilna, a w okupowanej Warszawie były dla niego zabezpieczeniem na wypadek zaistnienia niebezpiecznej dla niego sytuacji. I tyle. Z dzisiejszego punktu widzenia nie ma w tym nic nagannego ani nawet dwuznacznego, jak chciał choćby Janusz Minkiewicz, pisząc swój „Wierszyk dla Jasia o Czesiu i Stasiu":
Staś szedł z Czesiem
Warszawą
I Cześ mówił do Staszka:
– Polska, bracie, rzecz wielka...
Staś zaś dodał: – I ważka!
(...)
Wtedy widząc w ich twarzach
Piętno Polski wyryte,
Podszedł szkop chytry do nich:
– Ausweis – charknął im –
bitte!
Lecz to ich nie stropiło,
Bo wyjęli zza bluzki:
Cześ – swój paszport litewski...
Staś – swój paszport
francuski...
Wierszyk jak wierszyk, cały Minkiewiczowski, przynależą mu jednak dwa przypisy. Po pierwsze: Staś to, naturalnie, Stanisław Dygat, po drugie zaś: okupacyjny Miłosz nigdy by nie powiedział: „Polska, rzecz wielka". Przeciwnie, jeszcze będąc starym człowiekiem, wciąż kontynuował swój spór z Andrzejem Trzebińskim i poetami „Sztuki i Narodu", którym najbardziej za złe miał marzenie o Polsce wielkiej, imperialnej...
Grał w rosyjską ruletkę
W 1967 r. napisał Herbert do niego: „Zarzucam Tobie sentymentalny socjalizm (dopisek na dole strony: „który pojawia się w duszy, gdy Bozia z katechizmu umiera na anemię"), marzenie, żeby być z ludem, masą, żeby wszystkim było dobrze". Urażony Miłosz odparował: „jeżeli jedynym punktem dojścia dla wszystkich polskich doświadczeń jest anima naturaliter endeciana, to ja wysiadam".
Rzeczywiście, dla Miłosza od narodowodemokratycznego postrzegania polskiej rzeczywistości nie było nic gorszego. A Herbert, cóż, osiem lat później, i jak jeszcze wiele razy, ubolewał, że doszło do zerwania między nimi, przyznawał nawet, że nastąpiło to „może i z jego winy", dodawał jednak zaraz: „ale, prawdę mówiąc, bardzo nie lubię salonowych komunistów czy socjalistów".
Swoją drogą, zerwanie między poetami nastąpiło w momencie, gdy Miłosz mógł poważnie się zastanowić (i zastanawiał się, czego dowodzą wiersze z tego okresu), kim właściwie jest, po tych wszystkich zawirowaniach, ucieczkach z kraju do kraju, książkach i wierszach wywołujących burze w... szklankach wody. Otóż, wykładowcą w Berkeley, „szkolarzem" – jak pisał, trochę politologiem, a jeśli chodzi o twórczość literacką, to w najlepszym razie tłumaczem wierszy Zbigniewa Herberta. Na szczęście dla Miłosza miało się to zmienić i szkoda tylko, że jego pierwsza żona Janka nie doczekała chwili, gdy sprawdziła się jej okupacyjna przepowiednia o Noblu dla Czesława. Nagroda ta była dla poety rekompensatą za wszystkie trudne lata, ale też – przyznawał się – chętnie oddałby ją, by przywrócić do psychicznego zdrowia młodszego syna. Traumy związanej z przypadłościami Piotra nie pozbędzie się nigdy. Andrzej Franaszek mówi na ten temat – sądzę – tyle akurat, ile trzeba, jest on bowiem, rzeczywiście, wyjątkowo bolesny.
O romansach Miłosza autor jego biografii nie rozpisuje się nadmiernie, ale nie przechodzi całkowicie do porządku dziennego nad faktami, a nawet potencjalnymi faktami, jak to się dzieje w przypadku ważnego w życiu poety jego przedwojennego związku z późniejszą żoną Sergiusza Piaseckiego. Czy rzeczywiście odtrącił wtedy będącą w ciąży kochankę i wymógł na niej pozbycie się dziecka, a sam uciekł do Paryża? W tego rodzaju sprawach nie można być niczego pewnym, jest jednak prawdą, że postać Jadwigi Waszkiewicz wracać będzie na karty twórczości Miłosza wielokrotnie. W każdym razie zwracający uwagę swą napastliwością stosunek Piaseckiego do Miłosza (czemu dał wyraz w artykule „Były poputczyk Miłosz") staje się bardziej zrozumiały.
Miłosz a kobiety to w ogóle świetny temat i jestem absolutnie pewny, że wielu autorów go podejmie, równie jest bowiem atrakcyjny jak „Kobiety w życiu Mickiewicza", a może i bardziej. Rozpoczyna się romantycznie od nieudanej próby samobójczej szesnastolatka zgnębionego widokiem tylko nieco starszego kolegi wychodzącego oknem z pokoju jego wybranki. Czy istotnie zagrał wtedy ze sobą w rosyjską ruletkę, czy tylko położony na stole stary pistolet był atrybutem sentymentalnej tragikomedii wykonanej w gronie koleżeńsko-rodzinnym z dobrym dla Miłosza skutkiem, gdyż – zdaje się – utracił wtedy niewinność, ponieważ chutliwa ukochana (ciocia?) nagrodziła swymi wdziękami także i jego.
Wyliczanie kochanek Miłosza nie ma sensu, ale przynajmniej kilka jego związków z kobietami odbić się miało na jego twórczości. Z pewnością dotyczy to żydowskiej filozofki Jeanne Hersch, Renaty Gorczyńskiej, w jakimś też stopniu Jane Zielonko, którą „odziedziczył" po Ksawerym Pruszyńskim.
No i, oczywiście, dwie żony, z których pierwsza – Janina de domo Dłuska primo voto Cękalska doczekać się winna odrębnej publikacji. Swoją drogą to zastanawiające, jak ta kobieta przykra dla ludzi, doprowadzająca do łez otoczenie i nieprzypadkowo nazywana „Cyjankalską", potrafiła tak wspaniale dogadywać się z Gombrowiczem. Tym samym, wobec którego Miłosz miał pewien kompleks. „Podziwiałem go – pisał po jego śmierci. – Przebywać z nim to było, jak wchodzić w budynek o jasnej, przejrzystej architekturze". Podziw ten był tym większy, im bardziej dojmująca pewność, że jego własny życiorys projektowali i budowali zupełnie inni architekci i murarze.
A skoro o Jance, to zwraca uwagę ustalenie Andrzeja Franaszka, kiedy to państwo Miłoszowie naprawdę wzięli ślub. Otóż nastąpiło to dopiero po przyjeździe jej z synami z Ameryki do Francji, gdzie poeta z tej okazji rozstał się z Jeanne Hersch. Ślub, o którym mowa, miał miejsce 13 stycznia 1956 roku w paryskim kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. A zatem i on, i ona, a m.in. i Jerzy Andrzejewski – mówiąc delikatnie – bajdurzyli, opowiadając o ślubie okupacyjnym.
W kontekście bujnego życia uczuciowego i erotycznego poety (nie zapominajmy o homoseksualnym epizodzie z Iwaszkiewiczem, choć biograf kropki nad „i" tu nie stawia) wyjątkowo prezentuje się jego związek z drugą żoną, Carol. Jedyną kobietą, która wcale nie uważała, by pożycie z Czesławem było trudne.
Z pozycji obserwatora
Jego wiersze i eseje zachwycały, ale też wywoływały takie reakcje jak Iwaszkiewicza, który po przeczytaniu „Rodzinnej Europy" napisał: „Ma się do czynienia z pychą niepomierną, z pogardą do człowieka i zamyka się ostatnią stronę z myślą »szatańska książka«". Iwaszkiewicz, ten sam, dawny obiekt Miłoszowych uczuć, który w 1955 r. w Paryżu, widząc go, powiedział tylko: „A z tobą, złotko, nie mogę się przywitać", nie był może jednak najbardziej obiektywnym odbiorcą tego pisarstwa. Z kolei Marię Dąbrowską „Rodzinna Europa" zachwyciła, bo też była ona jedną z nielicznych w kraju osób, które nigdy nie napisały o nim złego słowa. Inni bowiem... Poziom tego, co wydalali z siebie Słonimski, Kott et consortes, wyznaczył bodaj najwcześniejszy wierszyk niezastąpionego Leona Pasternaka, który na wieść o „dezercji" Miłosza zamienił się w proroka:
Dadzą ci tę wolność, aż tak
wytęsknioną!
Wolność ścierki przy kuble,
kundla na łańcuchu,
Dalej! Rozdrapywać
zapocone łono!
Nuże pisać paszkwile
w atlantyckim duchu!
(...)
Zgadza się rachunek –
farbowany wieszczu:
Wczoraj folksdojcz, dziś
zdrajca, a jutro już – agent.
Przy okazji, Herbert, który oczywiście o ucieczce Miłosza publicznie się nie zająknął, zresztą wtedy w ogóle niczego nie drukował, w liście do Turowicza zauważył celnie: „Związek Literatów Polskich stracił ciekawe zajęcie – szukanie willi dla Miłosza".
W swojej 900-stronicowej książce Andrzej Franaszek nie napisał zapewne wszystkiego, czego dowiedział się w ciągu tak wielu lat pracy nad biografią Miłosza. Ale opublikował książkę wartościową, w której dał mówić faktom, swoje komentarze ograniczając do minimum, choć tam, gdzie to było konieczne, dawał upust swoim przekonaniom, odczuciom, emocjom. Nie pamiętam na przykład, by ktoś u nas tak całkiem wprost, bez owijania w bawełnę, zdyskredytował zakończenie sławnego wiersza „Campo di Fiori". Owszem, sam Miłosz stwierdził kiedyś, że ten utwór o mordowaniu Żydów w getcie warszawskim jest w swej istocie niemoralny, bo choć mówił o umieraniu, pisany był z pozycji obserwatora. Ale że Miłosz mógł mówić, co chciał, to i mówił – w końcu właśnie obserwatorem, nikim więcej, chciał być w czasie okupacji. Chyba że myślał o sobie jako o bojowcu ŻOB, ale to akurat nie tak znów łatwo można sobie wyobrazić.
Andrzejowi Franaszkowi tak jak Janowi Błońskiemu zgrzyta zakończenie „Campo di Fiori", ten cały finał „zbyt piękny, w pewien sposób zbyt odległy od koszmaru". Przypomnę:
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.
To nieprawda, żadne mury nie runą z powodu takich wierszy jak „Campo di Fiori". Nasze doświadczenia z wieku XX, a i najnowsze, wskazują raczej, że słowom podobnych Miłoszowi „śpiewaków" towarzyszy jedynie wznoszenie nowych, jeszcze większych murów. Owszem, tak jak napisał poeta w innym wierszu, spisywane są „czyny i rozmowy" złych ludzi krzywdzących swych bliźnich, a wśród tych ostatnich także „człowieka prostego". Cóż dziwnego, że i na Miłosza przyszło, że przyglądamy się dziś uważnie jego słowom i po(wy)stępkom.
Krzysztof Masłoń, krytyk literacki „Rzeczpospolitej", prowadzi dodatek „Rzecz o książkach".