Rok 1971. Kręcę w RFN z Andrzejem Wajdą jeden z jego najlepszych filmów „Piłat i inni". Film na zamówienie drugiego programu ZDF telewizji niemieckiej, oparty na jednym z wątków powieści Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata". To jedno z moich najmilszych filmowych wspomnień. I zagranica, i dobra rola, i należyta kasa. Miałem zagrać szefa policji Afraniusza. Andrzej przygotował dla mnie kostium z epoki, ale powiedziałem, że lepiej by było, gdybym zagrał współcześnie. I tak się stało. W domu towarowym kupili mi ubranie – granatowe, jak na policjanta przystało. Płaszcz, ciemne okulary, no, tajniak.
Kręcimy wieczorne ujęcia koło Wiesbaden. Mam teraz „wolną scenę", a Pszoniak (Chrystus) gra scenę z Perepeczką (Centurion Marek Szczurza Śmierć). Poddałem Wajdzie pomysł, żeby ten straszny morderca miał naturę dziecka i dla relaksu budował modele pociągów. Zresztą wiele rzeczy wymyśliliśmy wspólnie, przeważnie przy wieczornych biesiadach. Było to bardzo ekscytujące. Tak jak z szukaniem tytułu. Każdy rzucał jak najgłupsze pomysły. Ja dostałem pierwsze miejsce za „Ostatnią miłość Poncjusza Piłata". Potem to miał być „Film na Wielki Piątek" – największe święto w Kościele ewangelickim, no i w większości Niemiec. Stanęło na „Piłacie i innych". To już wolałem „Ostatnią miłość...".
No, ale zacząłem od tego, że mam przerwę, a koledzy ujęcie. Ponieważ niedaleko była knajpa, siadłem w cieniu z piwkiem. Pusto, tylko jakiś Niemiec samotnie sączy trunek. Popatruje na mnie i w końcu zagaduje: „Polska?". Potwierdzam. Niemiec bierze kufel, podchodzi i grzecznie pyta, czy może się przysiąść. Zezwalam, bo niby dlaczego nie. Chwila milczenia. W końcu Niemiec zaczyna: „Ten Adolf nie był taki zły... Przynajmniej zostały po nim autostrady". Coś mruknąłem i milczę dalej. Znowu Niemiec: „Warschau?". Mówię, że tak. Rozpromienia się. „Stacjonowałem pod Warszawą" – nie pytałem, w jakiej formacji – „w Ledżionowie" (tak właśnie, z włoska, wymówił „Legionowo"). Po chwili ciągnie dalej: „Było tam dużo dzieci. Głodne były, zawsze dawałem im zupę, czasem czekoladę. Bardzo mnie lubiły, ale raz wydarzyło się coś, czego do dziś nie rozumiem. Jadę na urlop, obładowany plecak, karabin, prezenty, jak to z urlopu, dla rodziny. Nawet gęś wiozłem. Kolega mnie podrzucił na Warschau Hauptbanhof. Wysiadam i nie mogę się pozbierać z moimi klamotami. Pod murkiem stoi kilku chłopaczków, tak po dziesięć, dwanaście lat. Kiwam na jednego, żeby mi pomógł. On nic. Wyjmuję czekoladę, pokazuję, że dla niego. On nic. Nawet się nie ruszył. Do dziś nie rozumiem dlaczego. Może mnie nie zrozumiał?".
Cisza. Łyk piwa. „Ale ten Adolf nie był taki zły...".