Saga piłkarskich Szczęsnych

Maciej Szczęsny był piłkarzem niepokornym, jego syn jest taki sam. Różni ich tylko jedno – Wojciech gra w innym świecie

Publikacja: 17.09.2011 01:01

Saga piłkarskich Szczęsnych

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Dwa samochody zatrzymują się obok siebie na czerwonym świetle. Za kierownicą pierwszego siedzi Maciej Szczęsny, drugiego – Dariusz Kubicki, kiedyś znany piłkarz Legii Warszawa i kilku angielskich klubów.

– Ładna bryka. Się gra, się ma – zagaduje Kubicki, otwierając okno. –  Ładna i do tego kupiona bez sprzedawania meczów – odpowiada Szczęsny. Światło zmienia się na zielone i kończy krępującą ciszę.

Szczęsny senior w środowisku piłkarskim ma głównie wrogów. Pytany, czy przez dziewięć sezonów w Legii nie udało mu się z nikim zaprzyjaźnić, po kilku sekundach zastanowienia odpowiada: „Nieprawda, przyjaźnimy się z Jackiem Bednarzem".

Szczęsny przyznał kiedyś, że koledzy z drużyny przepijali jego karierę, bo gdyby nie morze alkoholu, Legia znaczyłaby więcej w Europie, a piłkarze zarobiliby więcej albo w Polsce, albo kupieni przez zachodnie kluby. W jego słowach jest zwykle dużo ironii, przeciętny piłkarz go nie rozumie, ci inteligentniejsi orientują się, że za często mówi prawdę. Maciej zresztą nie mówi, on przemawia. Choć skończył tylko osiem klas podstawówki, miażdży rozmówcę erudycją.

Przez całą piłkarską karierę przekraczał kolejne granice. Pokazywał, że można być ważną częścią drużyny bez integracji za pomocą wódki. Przechodził z Legii do Widzewa, potem wracał do Warszawy, ale do Polonii, a gdy tam nie doceniono dzieła całej drużyny, skorzystał z oferty Wisły Kraków. Z czterema klubami pięć razy wywalczył mistrzostwo Polski i nic sobie nie robi z tego, że nienawidzi go niemal cała kibicowska Polska. Teraz do odegrania ma jeszcze jedną publiczną rolę – ojca pyskatego 21-latka, który nagle stał się największą polską nadzieją na Euro 2012.

Wojtek jest jego kopią. W reklamówce firmy Orange, sponsora reprezentacji, pytany o największą zaletę odpowiada, że to pewność siebie. Za największą wadę uważa zbytnią pewność siebie. Zna swoją wartość – kiedy w hierarchii bramkarzy w Arsenalu był trzeci lub czwarty, bez skrupułów mówił o tym, że zasługuje na miejsce w pierwszej jedenastce. Gdy przez szczęśliwy zbieg okoliczności je dostał, udowodnił, że miał rację. Selekcjoner Franciszek Smuda od młodego Szczęsnego zaczyna ustalanie składu. Mówi do niego Maciek, bo z Maćkiem też kiedyś pracował, a różnią się według niego tylko tym, że młody nie jest siwy.

Skrzydła Pegaza

Mieszkanie na Nowolipkach jest malutkie, łazienka ma 1,2 na 1,2 metra. Mieści się w niej wanna, toaleta i piecyk. Mały Maciek szybko dorasta, bo rodziców, którzy są nauczycielami, ciągle nie ma, a pięć lat po nim na świat przychodzi Piotr. Jest chory umysłowo, ma ataki agresji. Potrafi nagle zacząć walić głową w ścianę, więc ciągle trzeba go pilnować.

Jest takie zdjęcie z warszawskiego zoo. Maciek ma sześć lat i siedzi na kucyku, obok stoi matka Janina. Jest zima, ale jej buty to tylko cienkie płótno. Matka jest nauczycielką polskiego, historii i rosyjskiego, ojciec Kazimierz uczy matematyki, fizyki i mechaniki, daje korepetycje po całej Warszawie, a że nie ma samochodu, to nie ma go w domu. U Szczęsnych biedy nie było, ale się nie przelewało.

Kiedy Maciek ma sześć lat, idzie do szkoły. Rok wcześniej niż inni. Umie już czytać, pisać i liczyć. Śmieje się z kolegów, którzy sylabizują i nie dają sobie rady z początkowym nauczaniem. Matce nauczycielstwo daje poczucie wyższości, synowie dorastają w atmosferze tego, że to ona jest inteligentniejsza niż inni. Dziś Maciek nie utrzymuje z nią kontaktów, brat Piotr przebywa w zakładzie psychiatrycznym. Wspomina Maciek: – W szkole nabierałem poczucia, że jestem lepszy. Nudziłem się na zajęciach. A kiedy przyszła czwarta klasa, okazało się, że nie umiem się uczyć.

Przeniósł się do szkoły sportowej na Piaseczyńskiej, profil lekkoatletyczny, testy przeszedł bez problemów. Matka zaczęła pracę w redakcji publicystyki kulturalnej TVP, tworzyła „Pegaza" i dostała jeszcze większych skrzydeł. Maciek za rogiem czekał, aż wyjdzie do pracy, żeby wrócić do domu i czytać książkę. Czytał dużo, choć nie zawsze wszystko rozumiał.

Jeśli matka nie wychodziła z domu, to jeździł autobusem albo szedł do kina i spał na porannych seansach. Trenował już w Gwardii i wszystko było dla niego ciekawsze od nauki. Na biurku zielonym flamastrem narysował akcję Jana Domarskiego z meczu Anglia – Polska. Napisał słowa Jana Ciszewskiego: „Proszę państwa, sęsacja na Wembley". Po półtora roku wyrzucili go ze szkoły. Matka długo mu tę „sęsację"  wytykała.

Wojtek, czyli palma

Kiedy Wojtek ma trzy miesiące, ojciec wyprowadza się z domu. Mieszkają ze starszym o dwa i pół roku starszym bratem Jankiem i mamą Alicją na Pradze. Jeszcze o dwa lata starsza byłaby Natalka, ale ginie przygnieciona trzepakiem podczas spaceru z ciężarną matką. Alicja odrzuca ważący 150 kilogramów trzepak kilka metrów dalej, ale obwinia siebie o śmierć dziecka. Kilka dni później Maciek próbował podnieść trzepak, ale był za ciężki.

Ciąża z Jankiem była zagrożona, historia powtarza się z Wojtkiem, ale chłopcy rodzą się zdrowi i garną do sportu – Alicja przez kilkanaście lat trenowała piłkę ręczną. Maciej dzięki wyprowadzce szybciej uświadamia sobie, na czym polega bycie tatą.

– Stałem się bardziej zaangażowany, zrozumiałem, że ojcostwo trzeba cenić i szanować. Ala nie utrudniała mi kontaktów z dziećmi, a ja trafiłem na Jagodę, która okazała się fantastyczną kobietą i zżyła się z nimi, a one z nią – opowiada Maciej.

Twierdzi, że gdyby zdawał sobie wówczas sprawę, jak ciężkie chwile czekają jego oraz dzieci, nie odszedłby od żony. Próbowałby żyć pod jednym dachem, udawałby, że są przyzwoitym, zgodnym małżeństwem i wychowują potomstwo. Ich związek nazywa jednak efektem fascynacji 15-latków, którzy później mają dzieci.

Janek i Wojtek tańczą, chodzą na zajęcia gimnastyczne i oczywiście próbują grać w piłkę. Janek ma mniej talentu do futbolu, ale tańczy najlepiej w całej rodzinie. Teraz mówią o nim, że jest z całej trójki najporządniejszy. Nie wychyla się, żyje spokojnie, studiuje. Trenuje w Radości, bo ma na to ochotę, od dawna wie, że nie będzie już z niego bramkarz ekstraklasy. Po ostatnim wypadku motocyklowym ma problemy z palcem.

Wojtek regularne treningi w bramce zaczyna w wieku dziewięciu lat, w Agrykoli. Wcześniej próbował grać w ataku, ale ojciec, patrząc na jego wyczyny, zasugerował, by jednak założył rękawice. Chłopak szybko się uczy, ale treningi z ojcem nie zawsze kończą się głaskaniem po głowie. Tata wpada do domu kilka razy w tygodniu i zawsze wymaga. – Znajomych im nie wybierałem, ale starałem się jakoś kreować system wartości. Nie za każdym razem mi to wychodziło – mówi Maciej.

Ostatni wspólny trening odbyli, gdy Wojtek miał 13 lat. To wtedy młody powtarzał, że „tak się nie da" i „tak nie można". Ojciec nie lubił, gdy utalentowany syn marudził, więc zdjął rękawice i powiedział: – Kariery to ty nie zrobisz, palma ci odbiła.

Maciek – udawanie twardziela

Kiedy Maćka wyrzucają ze szkoły sportowej, wraca do rejonówki. W siódmej klasie ma 111 dni nieobecnych, nieusprawiedliwionych. Zdaje z dwójką z chemii i nagannym zachowaniem. Marzy o liceum, ale marzenia w zderzeniu z konkursem świadectw tylko bolą. Jego koledzy potrafią zagotować wodę na herbatę, on interesuje się kuchnią, piecze nawet ciasta. W zawodówce gastronomicznej czeka go jednak kolejne bolesne zderzenie z rzeczywistością. Trafia do jarzyniarni.

– O 6 rano czekała na mnie fura sałaty albo kapusty. Najczęściej była zgniła i śmierdziała, bo dzień wcześniej wieczorem zamiast ją umyć, ktoś zalał tylko wodą. A obiad z tego trzeba było zrobić. Jak dziewczyna z burakami przewróciła się na schodach, to też usłyszała od nauczycieli: „Co stoi? Szczotka i zamiatać, ludzie chcą buraki do kotleta". Po pół roku przenieśli mnie na dział porządki. Tam już nie wytrzymałem.

Rodzice wybłagali znajomego dyrektora, by przyjął syna do liceum Słowackiego na Wawelskiej. Ale Maciek do liceum też nie chodził, uczył się sam. Pomagał Ali, która później została jego żoną. Nauczyciele godzili się, by – jeśli nie przeszkadza – był wolnym słuchaczem.

W redakcji publicystyki TVP zatrudnił się jako goniec, ale 13 grudnia 1981 roku przygoda się skończyła. W stanie wojennym nie  można było zatrudniać nieletnich współpracowników. W Gwardii powiedział, że jeśli nie dostanie stypendium, to rzuca piłkę i idzie do łopaty. Dostał 12 tysięcy złotych, z czego połowę oddawał innemu młodemu zdolnemu Tomaszowi Pocialikowi. Zostawiał je dla niego w sekretariacie nawet wtedy, gdy Pocialika w Gwardii już nie było. Tyle że Szczęsnemu nikt o tym nie powiedział.

– Poszedłem do klubu i powiedziałem, że są złodziejami, wykorzystując moją naiwność. Walnąłem drzwiami. Po trzech dniach przyniesiono mi do domu bilet do wojska. Trafiłem do Raducza koło Skierniewic i przeszedłem swoje 63 dni szkolenia unitarnego. Po przysiędze wysłali mnie jednak do Warszawy. Gwardia była klubem MSW, wróciłem do piłki, honor schowałem do kieszeni – opowiada.

Buntował się w inny sposób. Przez jakiś czas nosił opornik w swetrze, a kiedy w warszawskim sądzie rejestrowano „Solidarność", Maciek pobiegł zobaczyć, jak Lech Wałęsa odjeżdża do Gdańska autokarem. Śpiewał patriotyczne pieśni, a gdy zobaczył, że okno w autokarze jest otwarte, podziękował Wałęsie w imieniu polskiej młodzieży, bo myślał, że młodzież to on. – Następnego dnia w klubie pułkownik Makowski zapytał mnie, czy chciałbym dostać w łeb pałą. Nie żartował, o wszystkim wiedzieli – wspomina Szczęsny.

Jeszcze jako piłkarz Gwardii siada na ławce rezerwowych reprezentacji Polski prowadzonej przez Wojciecha Łazarka. Później do mieszkania na osiedlu Za Żelazną Bramą przyjeżdża legendarny prezes Widzewa Łódź Ludwik Sobolewski. Maciej dogaduje się co do trzyletniego kontraktu, ma dostać piękne mieszkanie. Piłkarzem Widzewa miał stać się 1 lipca, 11 kwietnia trzepak przygniótł Natalkę. Dwa dni póżniej zmarła.

– Zadzwoniłem do pana Sobolewskiego, odmówiłem przyjazdu. Musiałem zostać w Warszawie, tu była nasza rodzina, tu był grób naszej córki. Podpisałem kontrakt z Legią na pięć lat, na dużo gorszych warunkach. Wiedzieli, że zgodzę się na wszystko. Dorosłem do tego, żeby z tym żyć. Zrozumiałem, że nic gorszego mnie już w życiu nie spotka. Zrobiłem się bezkompromisowy i rogaty. Nikt i nic nie było w stanie mnie zatrzymać.

Córka długo przychodziła do niego w snach, miała na sobie jego koszulę z kołnierzem.

Wojtek, dojrzałość w Anglii

Po ostatnim treningu Maćka z Wojtkiem junior ćwiczy już tylko w klubie. W szkole idzie mu dobrze, chociaż teraz nauczyciele ze szkoły sportowej na siłę przypominają sobie, jak mówił, by obchodzić się z nim lżej, bo kiedyś będzie sławny. Bezkompromisowy i rogaty – jak ojciec – był od urodzenia.

Zwyzywał trenera Marcina Sasala, który prowadząc AON Rembertów przez całe spotkanie ubliżał mu, pytając czy wszystko załatwił mu ojciec. Dużo wcześniej po jednym z turniejów Agrykoli dorobił się półrocznego zawieszenia. Wiedział, że sędzia oszukuje, nie zostawił na nim suchej nitki. Gorzej, że uderzył go głową w klatkę piersiową.

– Piłkarsko dojrzałem późno, dopiero gdy zostałem wypożyczony z Arsenalu do Brentfordu i mając 19 – 20 lat, grałem w ciężkiej lidze. Życiowo dojrzałem trochę wcześniej, przy podejmowaniu decyzji o wyjeździe do Londynu. Dziś jestem pewien, że nie mogłem zrobić lepiej – wspomina Wojtek.

Transfer przeprowadzał Jacek Bednarz, ale spraw pilnował także ojciec. Poinformował Anglików, że muszą dać synowi skończyć gimnazjum. Później walczył a Legią, gdzie wojtek trafił z Agrykoli. Klub nie chciał go puścić do Arsenalu, więc Maciej poprosił o rozmowę z Mariuszem Walterem. W Legii wyżej się nie dało. Nie była to dyskusja o sporcie, piłkach i bramkach. Szczęsny poprosił Waltera, by postawił się na jego miejscu i wyobraził sobie, że ktoś blokuje karierę jego synowi. Legia wyraziła zgodę na odejście Wojtka.

– Jak już przeszedł odprawę na lotnisku, to usiadłem na krawężniku i płakałem przez 40 minut. Ludzie się zatrzymywali i pytali, czy mi samochód ukradli albo czy ktoś umarł. Po trzech dniach okazało się oczywiście, że życie jest piękne - mówi Maciej.

Maciek: Nie umiesz pić, to nie pij

O starszego Szczęsnego Anglia pytała dwa razy. Kiedy jego Legia wygrała z Sampdorią Genua w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, zgłosił się Manchester United. Sprawę odkładano, bo Legia w następnej rundzie miała się mierzyć właśnie z Anglikami i żadna ze stron nie chciała być posądzona o grę pod stołem.

Wszystko pro forma, bo Szczęsny w meczach z Manchesterem i tak nie mógłby zagrać: w Genui Roberto Mancini – obecnie trener milionerów z City – strzelił gola na 2:2 i tak szybko chciał zabrać piłkę z siatki, że popchnął Szczęsnego. Polski bramkarz, leżąc, wymierzył lewego prostego. Obaj piłkarze dostali po żółtej kartce, ale dla Macieja była to już druga i musiał zejść z boiska. Pierwszą dostał za zbieranie z boiska monet 500-lirowych.

Manchester nie doczekał się odpowiedzi w sprawie transferu, bo Szczęsny w Polsce stał się bohaterem. United odesłani zostali z kwitkiem. Kupili Petera Schmeichela. Szczęsny komentuje w swoim stylu: – A mogli trafić lepiej.

Później chciało go jeszcze Reading, gdzie kolegę z Polski zachwalał Dariusz Wdowczyk. Legia odpowiedziała, że piłkarz nie jest na sprzedaż, i klub ma dla niego lukratywny kontrakt. Bramkarz stwierdził, że jego noga więcej na Łazienkowskiej nie postanie, bo wcześniej Legia odmawiała rozmowy o nowej umowie. Przez dziesięć dni był bezrobotny, ale zadzwonił Andrzej Woźniak z Widzewa, mówiąc: „Przyjeżdżaj, bo mnie kupuje Porto". Tak, po latach, Szczęsny trafił do Łodzi.

W Warszawie nie był specjalnie lubiany przez kolegów. Nie pił, nie imprezował. Wspomina o grupie terroryzującej resztę, która grała, a inni – jak choćby trener Andrzej Strejlau – tańczyli. Wiedział, że rywalizacji ze Zbigniewem Robakiewiczem nie przegrywa podczas treningów, ale swoją nieobecnością przy barze w Garażu – obskurnej knajpie tuż przy stadionie Legii. Robakiewicz później przegrał jednak z kretesem.

– Koledzy przepijali moją karierę. Znacznie wcześniej mogliśmy być mistrzem Polski, dużo dalej mogliśmy zajść w Europie. W Widzewie pili znacznie rzadziej, a jak był bankiet, to wszyscy świętowali razem. I nie, że trzy razy w każdym tygodniu, ale raz na dwa miesiące. Następnego dnia zakładali pod dresy ortaliony, żeby wszystko wypocić i zasuwali aż miło. Kiedy poszalałem z nimi pierwszy raz, na porannym treningu podszedł do mnie najmłodszy z kolegów i powiedział, że jak nie umiem, to mam nie pić, bo on nie ma przyjemności trenowania z półprzytomnym bramkarzem – wspomina Szczęsny.

Przejść z Legii do Widzewa, to jak zmienić Barcelonę na Real. Trudno jednak wyobrazić sobie, by Luis Figo (Portugalczyk ośmielił się na taki transfer) założył glany i po zmianie barw poszedł na Camp Nou zapytać się kibiców, czy na pewno coś do niego mają. Szczęsny poszedł na Żyletę. Do dyskusji nie było chętnych, stał się nagle panem Maćkiem.

Pan Maciek nigdy nie bał się kibiców, a oni jego odwagą byli trochę oszołomieni. W Stalowej Woli po wygranej z Legią na boisko wbiegli chuligani. Szczęsny, broniąc się, uderzył jednego z nich głową w nos. Myślał, że zabił. Reszta się rozstąpiła. Stal najpierw przepraszała za zajście, ale przy wyjeździe z miasta policja szukała bramkarza w autokarze, bo poskarżył jej się uderzony kibic.

W Widzewie, jak w Legii, grał w Lidze Mistrzów, co dla polskich klubów od tamtego czasu pozostaje marzeniem. Klub miał wykupić go z Warszawy i podpisać trzyletni kontrakt, ale w jednym z ostatnich meczów sezonu przytrafiła się groźna kontuzja. Na imprezę kończącą rozgrywki przyszedł o kulach, nie grał przez rok, groziła mu amputacja, leki nie rozpuszczały skrzepów i krwiaków. O kontrakcie oczywiście Widzew zapomniał. Kiedy Maciej doszedł do siebie, kluby zmienił jeszcze dwa razy. Najpierw jako kapitan poprowadził do mistrzostwa Polski Polonię Warszawa. Później tytuł wywalczył z Wisłą Kraków.

– W Polonii było czterech piłkarzy i reszta wyrobników, ale i tak byliśmy najlepsi w kraju. Odszedłem, gdy nawet nie próbowano stanąć na wysokości zadania, dostosować stadion do gry w Warszawie i mecze eliminacji Ligi Mistrzów musieliśmy grać w Płocku. W Wiśle trener Orest Lenczyk udawał, że mnie nie widzi, gdy go o coś pytałem, udawał, że nie słyszy. Totalnie mnie olewał. Nie lubię ludzi bez klasy. Noga puchła, zakończyłem więc karierę – opowiada Maciej.

Wojtek, złamane ręce

Arsenal dał Wojtkowi mieszkanie przy zaprzyjaźnionej rodzinie, bilet na metro, wikt, opierunek, ale tuż przed wyjazdem zaczęły wychodzić na jaw prozaiczne lęki.

– Tato, jak już wejdę do tego domu, to co mam powiedzieć? Że jestem Wojtek z Polski? Pójść na górę, siedzieć nad walizkami i płakać, czekając, aż mnie zawołają na kolację? – pytał mnie na lotnisku. Nagle miało mu się skończyć całe dotychczasowe życie – mówi Maciej.

Wojtek jednak daje radę. Szybko uczy się angielskiego i dziś mówi już tak, że ci, którzy znają język tylko ze szkoły, nic nie rozumieją. Przykłada się do treningów. Zanim Arsenal zdecydował się Szczęsnego sprowadzić, wysłannicy klubu obserwowali go nie tylko podczas meczów, ale także przed i po – jak radzi sobie z presją.

Klub wypożycza go do Brentfordu występującego w trzeciej lidze. Po powrocie do Londynu Szczęsny zaczyna narzekać, że w hierarchii bramkarzy Arsenalu jest dopiero czwarty. Trener Arsene Wenger słucha go ze spokojem, nie gani. Wcześniej szczęście przeplata się z pechem. Na jednym z treningów w siłowni Wojtek poślizgnął się i złamał obie, przygniecione przez sztangę, ręce. Kiedy po kilku latach dostaje od losu szansę i po kontuzji Łukasza Fabiańskiego i Manuela Almunii zostaje pierwszym bramkarzem Arsenalu, w meczu przeciwko Barcelonie łamie palec. Po pięciu tygodniach po urazie nie ma śladu.

Pewny siebie jest na swoim profilu naTwitterze. Śledzi go blisko 200 tysięcy ludzi. Po błędzie Rio Ferdinanda z Manchesteru United żartuje z niego jak z juniora. O krytykującym go Radosławie Majdanie pisze, że taki z niego bramkarz, jak celebryta. Twierdzi, że pouczanie Majdana wygląda tak, jakby Donald Tusk miał kogoś uczyć wymawiania litery r. Nie wali jednak na oślep, nie przekracza granic, jest tylko po swojemu dowcipny. Wszyscy pracujący z reprezentacją Polski mówią o Wojtku jak o profesjonaliście. Poza boiskiem – grzeczny, z wyrozumiałością dla dziennikarzy i szacunkiem dla kibiców. To lider kadry na najbliższą dekadę.

Od kiedy w talk-show u Kuby Wojewódzkiego powiedział, że najlepszym polskim bramkarzem jest Artur Boruc, na każdym zgrupowaniu Smuda wita się z Wojtkiem, pytając: to kto jest najlepszym polskim bramkarzem? Odpowiedź jest jedna: Wojciech Szczęsny. I trzeba się do tego przyzwyczaić.

Wojtek i Maciek, buziak niewymuszony

Wojciech Szczęsny zarabia około 25 tysięcy funtów tygodniowo (to ponad 130 tysięcy złotych). Potrafi pomóc rodzinie . Wrześniowy mecz z Niemcami był dla niego dopiero szóstym w reprezentacji, przez całą karierę jego ojciec w kadrze zagrał tylko siedem razy. Maciek mówi, że miał niefart do ślepych selekcjonerów. 17-letniego Wojtka na pierwsze zgrupowanie powołał jeszcze Leo Beenhakker. Junior pakował się na wakacje, ale selekcjoner zadzwonił osobiście i wypoczynek przestał być ważny. Smuda postawił na niego zaraz po tym, gdy Wojtek wywalczył miejsce w Arsenalu. Teraz wszystko wskazuje na to, że Szczęsny będzie pierwszym bramkarzem reprezentacji na mistrzostwach Europy w 2012 roku i wcale się tego nie boi.

Z Maciejem można rozmawiać o wszystkim – o Gershwinie, duszeniu kaczki albo czasie naświetlania zdjęcia w zachmurzony dzień. Feministki zarzucają mu, że wznawia sławę w blasku syna, do którego nie ma prawa po tym, gdy zostawił go z matką, gdy Wojtek miał trzy miesiące.

– Więź między mną i Wojtkiem dostrzegalna jest gołym okiem. On pozwala mi, żebym czuł się jego ojcem, skoro się mnie nie wypiera. Przy pocałunku na dzień dobry i do widzenia nie ma przymusu ani kretyńskiej rutyny. Ale szanuję odmienność feministek, jak każdą odmienność – mówi Maciej.

Kiedy Arsenal z Wojtkiem w bramce grał z Legią na otwarcie jej nowego stadionu, Maciej dostał bilet na trybunę. Kibice pytali go dlaczego nie jest na boisku, gdzie dekorowano zasłużonych dla klubu. Pytali czy odmówił. Legia honorowała piłkarzy, którzy osiągnęli dużo mniej od Szczęsnego, ale nie narzekał. Tego dnia wygrał najwięcej – oglądał Wojtka w drużynie, o której większość polskich piłkarzy moźe tylko marzyć.

Dwa samochody zatrzymują się obok siebie na czerwonym świetle. Za kierownicą pierwszego siedzi Maciej Szczęsny, drugiego – Dariusz Kubicki, kiedyś znany piłkarz Legii Warszawa i kilku angielskich klubów.

– Ładna bryka. Się gra, się ma – zagaduje Kubicki, otwierając okno. –  Ładna i do tego kupiona bez sprzedawania meczów – odpowiada Szczęsny. Światło zmienia się na zielone i kończy krępującą ciszę.

Szczęsny senior w środowisku piłkarskim ma głównie wrogów. Pytany, czy przez dziewięć sezonów w Legii nie udało mu się z nikim zaprzyjaźnić, po kilku sekundach zastanowienia odpowiada: „Nieprawda, przyjaźnimy się z Jackiem Bednarzem".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy