Od 18 lat włoska lewica i jej intelektualne elity z mocnym wsparciem większości światowych mediów i sojuszników w wymiarze sprawiedliwości prowadzą przeciw medialnemu krezusowi kampanię nienawiści. Logikę politycznego dyskursu zastąpiły egzorcyzmy.
13 grudnia 2009 r. wieczorem Berlusconi po przemówieniu na wiecu w Mediolanie ściskał dłonie swoich wielbicieli, gdy niezrównoważony psychicznie Massimo Tartaglia rzucił w niego ciężką miniaturką mediolańskiej katedry. Pocisk wybił ówczesnemu premierowi dwa zęby, ale gdyby trafił kilka centymetrów obok, mógłby zabić. Dla jakiegoś powodu szaleniec znalazł się w zorganizowanej grupie osób, które przyszły tam, by zakłócić przebieg wiecu. Komentator „Corriere della Sera" Pierluigi Battista też tam był i nazajutrz napisał, że kontestatorami kierowała przerażająca, dzika, ślepa nienawiść: „Dla nich Berlusconi jest personifikacją Zła, które należy w imię słusznej sprawy za wszelką cenę usunąć, a nie człowiekiem, który wygrał wolne, demokratyczne wybory". Już w kilka godzin po incydencie na Facebooku powstał fanklub Massimo Tartaglii, gdzie wśród 20 tysięcy entuzjastycznych wpisów można było przeczytać m.in.: „Tartaglia santo subito", „To tylko pierwszy cios, po którym będą następne", „Berlusconiego należy fizycznie zlikwidować". Zaraz po zamachu Rosy Bindi, głęboko wierząca katoliczka i sekretarz największej opozycyjnej Partii Demokratycznej, oraz Antonio Di Pietro, szef ugrupowania Włochy Wartości, oświadczyli, że Berlusconi był sam sobie winien, bo wygłosił na wiecu agresywne przemówienie, prowokując napastnika. Do tych wniosków przychylił się następnie sąd, uniewinniając Tartaglię.
50 dni wcześniej minister spraw wewnętrznych Roberto Maroni zażądał usunięcia z Facebooka strony pt. „Zabijamy Berlusconiego". Było na niej 11 tys. wpisów. Ktoś sugerował zbiórkę pieniędzy i wynajęcie płatnego mordercy. Claudio proponował najpierw wyciąć Berlusconiemu powieki i przed strzałem w czoło nasikać mu na oczy. Giovanni chciał Berlusconiego publicznie ukamienować. Francesco napisał, że trzeba premiera przywiązać do łóżka i zagłodzić, a powolną śmierć pokazywać na żywo na osobnym kanale telewizyjnym. Marco był za prostszym rozwiązaniem: trzeba Berlusconiego bez większych ceregieli zabić szpadlem. Sprawa trafiła do głównego wydania wiadomości telewizyjnych i już nazajutrz na stronie było dalszych 30 tys. podobnych wpisów. Przypomniano przy okazji, że tydzień wcześniej Matteo Mezzadri, koordynator koła Partii Demokratycznej w Modenie, pytał na swojej stronie na Facebooku: „Wielkie nieba! Czy to możliwe, że nikt nie jest w stanie wsadzić Berlusconiemu kulki w łeb?". Z kolei wydawnictwo Noubs w Chieti ogłosiło konkurs literacki na powieść „Noc, kiedy umarł Silvio Berlusconi", a miliony Włochów obejrzały film Bernarda Carboniego „Shooting Silvio" (2006) czy demonizującego Berlusconiego „Kajmana" Nanniego Morettiego.
Trudno mieć wątpliwości, że te nastroje były logiczną konsekwencją kampanii prowadzonej od lat przez włoską lewicę i jej intelektualne elity. Wszystko zaczęło się, gdy niespodziewanie Berlusconi wygrał wybory, wydzierając niemal pewne zwycięstwo postkomunistom. W lecie 1994 r. podczas szczytu G7 w Neapolu poświęconemu walce ze zorganizowaną przestępczością prokuratorzy wręczyli Berlusconiemu zawiadomienie, że prowadzone jest przeciw niemu śledztwo, bo podejrzany jest o związki z mafią. Akcji dokonano na oczach kamer z całego świata. Jak się okazało, oskarżenia, które we Włoszech mają szczególną wagę, były dęte, co nie przeszkodziło mediolańskiej prokuraturze wracać do nich wielokrotnie. Dwa lata temu skruszony gangster, z zawodu malarz pokojowy, Gaspare Spatuzza, powołując się na własne zdolności dedukcyjne, zeznał mediolańskiej prokuraturze, że Berlusconi, rozpoczynając karierę jako przedsiębiorca budowlany, inwestował pieniądze otrzymane od cosa nostra, która potem na jego zlecenie przeprowadziła szereg zamachów, m.in. na antymafijnych prokuratorów Paolo Borsellino i Giovanniego Falcone w 1992 r. Wszystko było naturalnie wyssane z palca, co nie przeszkodziło prokuraturze zaprosić na spektakl Spatuzzy do największej auli sądu w Mediolanie ponad 300 dziennikarzy z całego świata. Odsiadujący dożywocie Spatuzza stał się bohaterem włoskich mediów, a jego rewelacje wałkowano przez miesiące w najważniejszych publicystycznych programach TV z udziałem polityków lewicy niemal w charakterze prokuratorów.
Drugim narzędziem delegitymizacji wroga politycznego były zarzuty o korupcję. Pierwsze padły, gdy po raz pierwszy sięgał po władzę. W sumie Berlusconiemu wytoczono o to 32 procesy. Odbyło się ponad 2,5 tys. rozpraw, w których uczestniczyło ponad 1000 sędziów i prokuratorów. Firmy Berlusconiego przeszukiwano 530 razy. Bilans jest żałosny – żadnego wyroku skazującego, co dość wyraźnie wskazuje, że ścigano bardziej politycznego wroga niż przestępcę. Mniej więcej od 2001 r., gdy Berlusconi po raz drugi wygrał wybory, w mediach i z wiecowych trybun prowadzono kampanię, z której wynikało, że Berlusconi jest mafiosem i arcyzłodziejem. Napisano o tym kilkadziesiąt książek. Zmasowane bombardowanie bez przerwy prowadzili lewicowi intelektualiści i satyrycy. Żaden show Dario Fo, Roberta Begniniego czy przedstawienie kabaretowe nie mogło się odbyć bez mniej lub bardziej wulgarnych ataków. Ośmieszanie Berlusconiego stało się osobnym gatunkiem sztuki, eseistyki i satyry.
W końcu lewica wypaliła ze swojej największej armaty: Berlusconi jest faszystą i zagraża demokracji! Di Pietro przestrzegał, że w Italii odradza się faszyzm, na wykupionej stronie w „International Herald Tribune". Ulicami Italii maszerowały pochody z kukłami lub portretami znienawidzonego wroga upozowanego na Hitlera lub Mussoliniego. W kraju, gdzie 80 proc. mediów kibicuje włoskiej lewicy, zorganizowano demonstrację w obronie wolności słowa, bo Berlusconi wytoczył dwóm dziennikom procesy o zniesławienie. Ba! Włoscy europosłowie bezskutecznie domagali się w tej sprawie rezolucji europarlamentu.