Bezwolny, pozbawiony podmiotowości rząd unoszą wezbrane prądy europejskiej polityki, intelektualiści odkurzają Różę Luksemburg, znaczna część wspólnoty zapadła w polityczną drzemkę, a media zajmują się albo klaką, albo kloaką, albo opowiadaniem dyrdymałów o suwerenności, która się wzmocni tylko wtedy, gdy się osłabi. W takich czasach naprawdę dobrze jest pokazać, że niepodległość i podmiotowość ma dla kogoś znaczenie.
Niezłe argumenty
Przed 11 listopada ubiegłego roku odpowiedź na pytanie „Czy iść na marsz?" – dotyczące patriotycznej manifestacji – nie powinna była więc budzić żadnych wątpliwości. Wszak konieczność publicznego, możliwie masowego podkreślania szacunku dla niepodległości była bardziej oczywista niż kiedykolwiek.
Podobnie z 13 grudnia. Zapomnieć? I co? Najpierw afektowane zachwyty leninowskim esprit, a potem kastety i pałki w kawiarni zaangażowanej młodzieży, która robi wrażenie, że naprawdę nic nie pamięta. A szkoda, bo rodziła się jeszcze w czasach, gdy urzędnicy lewicowej skądinąd dyktatury – nie stroniąc wcale od pomocy niemieckich towarzyszy – zabijali księży, łamali życiorysy i machali podobnymi pałkami na (jak to się plecie) tych samych ulicach – czasem nawet w to samo święto.
Do tego dochodziło kilka argumentów płynących z bezpośredniego kontekstu marszów. „Nie można dać się zastraszyć, ani niemieccy, ani rodzimi lewacy nie będą nam dyktować, co mamy pamiętać i jak obchodzić nasze święto. To nie my robimy awanturę, ale oni. Jak raz ustąpimy, to zaraz się okaże, że zablokują inne rzeczy. Tak, oczywiście lepiej by było, żeby 11 listopada robił ktoś inny niż ONR, a 13 grudnia niekoniecznie PiS – bo to powinno być ponadpartyjne i raczej centrowe, ale po co zaraz dzielić włos na czworo. Idą tysiące zwykłych ludzi, całe rodziny, żadna ekstrema – wcale nie tylko ONR i pisowcy. Zresztą, czy ktoś inny kwapił się do organizacji marszu?
A ci kibole? Po pierwsze, nie wszyscy z nich to zaraz bandyci, po drugie, czy nie było w tej grupie prowokatorów, po trzecie, czy w ogóle można zagwarantować, że nie przyjdą żadne łobuzy? Niesprawność policji nie może skutkować ograniczaniem prawa do publicznego manifestowania poglądów. Nie można się zgodzić na jego ograniczenie ani samemu się go wyrzekać. Tyle argumenty. Zupełnie niezłe argumenty.
Po Marszu Niepodległości dyskusję zdominowały cztery sprawy: niemieckie bojówki, uliczne bójki, brutalność policji i problem manipulacji mediów, uderzającej wobec dużej skali i pokojowego charakteru głównego marszu. Ogólnie jednak – poza budzącą duży niepokój kwestią organizatorów – sprawa została uznana za znaczące wydarzenie i sukces w batalii o pamięć aksjologiczną.
Co zatem nie gra? Skąd kłopot? Dlaczego, mimo iż zgadzam się z obowiązkiem aktywnego zaangażowania w dyskusję o pamięci i wspólnoty, nie mam i nic przeciw publicznym demonstracjom, to w przeciwieństwie do większości konserwatywnych komentatorów mam wrażenie, że marsze prowadzą w niewłaściwą stronę? Więcej, uważam je za przedsięwzięcia chybione i w dużym stopniu przeciwskuteczne. I nie chodzi wcale tylko o ONR, choć tu problem widać bodaj najwyraźniej.
Ale po kolei. O co chodziło organizatorom? Jeśli się nie mylę, celem była afirmacja niepodległości. Jaki osiągnięto skutek?
Mam wrażenie, że niechcący udało się to, o czym marzyli współcześni luksemburgiści. Jeszcze 10 listopada nikt poważny, nikt mieszczący się w głównym nurcie polskiego zdrowego rozsądku, publicznie nie kwestionował słuszności świętowania rocznicy odzyskania niepodległości. Od 11 listopada jest już inaczej. Dzięki skwapliwie rozdmuchanej przez media lewacko-prawackiej drace obchodzenie Święta Niepodległości znalazło się w katalogu zachowań problematycznych. Coś, co wcześniej nie było kontrowersyjne, objawiło się jako przedmiot (rzekomo) wielkiego sporu.
Oczywiście żadnego poważnego sporu nie było i nie ma, ale po wydarzeniach końcówki ubiegłego roku powstał taki klimat, że oto my wszyscy, po prostu my Polacy, stajemy wobec fundamentalnego wyboru. Musimy wybrać – bo sprawa jest poważna, a nawet groźna. W wymiarze pojęciowej konkwisty górą jest nowa lewica. Sklejki faszyzm-niepodległość wchodzą do obiegu. Na końcu powstaje wrażenie, że to sama niepodległość jest przedmiotem narodowej debaty, w której z całą gwałtownością znoszą się jakieś równo rozłożone racje.
Konserwatyzm afirmatywny
Zgodnie z zasadami komunikacji (dobrze znanymi z zabawy w głuchy telefon) najpierw kwestionuje się „sposób obchodzenia rocznicy niepodległości", potem już mówi się o „świętowaniu niepodległości", na końcu powstaje wrażenie, że problematyczna stała się sama niepodległość. To abecadło. Ale uwaga! Już słyszę obrońców marszu: „To nie myśmy zaczęli, media były nieuczciwe itp.". Wiem, ale powtarzam – mówię tu o efekcie. Wynik 1:0.