A tobie – to do męskiej części przyjaciół – muszę wyznać, że nigdy mnie nie interesowało, dlaczego twoja partnerka spędza wieczorem więcej czasu w łazience niż rano. Nic mnie nie obchodzi, że masz psa, który staje na dwóch łapach, ani to, że sąsiad trzaska drzwiami, a już na pewno nie łączyłem się z Tobą profilami, żeby podziwiać, ile punktów nastukałaś w jakiejś durnej grze internetowej.
Jeżeli naprawdę chcesz już wiedzieć, to powiem ci, co złego wydarzyło się w naszym związku. Gdy powiedziałaś, że e-mail pozwoli nam się komunikować, kiedy wszyscy śpią albo w czasie nudnych konferencji, szczerze wierzyłem, że to naprawdę początek nowej, wspaniałej relacji. Potem przeszliśmy na esemesy i wreszcie na Facebooka, co miało nas bardziej zbliżyć.
W końcu robi to już 845 milionów ludzi na Ziemi, więc i my idźmy z nowoczesnością. Otwierajmy nowe horyzonty. I początki doprawdy były piękne. Krąg przyjaciół poszerzał się z każdym dniem. A to znajomy z podstawówki, a to kolega z siłowni w Teksasie i znajoma, która, jak się okazało, już mi wszystko wybaczyła. Zbliżyłem się z ludźmi, do których nigdy bym pewnie nie podszedł na przyjęciu, a oni pewnie nigdy nie zwróciliby na mnie uwagi. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania, ulubionych autorów i wreszcie jesteśmy razem. Klikamy, piszemy i czytamy.
Gdyby nie twoje rozległe facebookowe kontakty w Internecie, nigdy nie dowiedziałbym się, że nasz wspólny znajomy miał zawał, i nie przelałbym kilkudziesięciu złotych na pomoc jego rodzinie – co znacząco poprawiło moje mniemanie o sobie. I za to dziękuję. Niestety, nasze cenne f-relacje szybko zaczęły tonąć w błahostkach. Niby dzielimy wspólną tablicę, ale jakbyśmy czytali z innego ekranu.
Kiedy przypadkiem spotkaliśmy się ostatnio na balu prasowym, mówiłaś znajomym, że jesteśmy w bliskim kontakcie.