Pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa opo­wie­ści mo­jej ma­my o ła­ko­ciu nie­by­wa­łej do­bro­ci: le­gen­dar­nej pań­skiej skór­ce. Po­nie­waż ja­ko dziec­ko nie by­wa­łem w oko­li­cach cmen­ta­rzy, ni­gdy nie mia­łem oka­zji jej spró­bo­wać. Sma­ko­wa­łem wy­obra­że­nie jej sma­ku: coś na kształt pta­sie­go mlecz­ka, tyl­ko słod­sze? Jed­nym sło­wem: cre­me de la cre­me sło­dy­czy. Bio­rąc pod uwa­gę ów­cze­sną nę­dzę pro­duk­tów cze­ko­la­do­po­dob­nych, cie­płych lo­dów i oran­żad­ki w prosz­ku pra­co­wi­cie wy­li­zy­wa­nej z za­głę­bie­nia dło­ni – trud­no się dzi­wić.

Gdy już ja­ko stu­dent po­sze­dłem od­wie­dzić grób bab­ci na Po­wąz­kach, ku mo­je­mu zdu­mie­niu zobaczyłem ofe­ro­wa­ne przed bra­mą twar­de brył­ki, ró­żo­we lub bia­łe, za­wi­nię­te w pa­pier do pie­cze­nia. Na­by­li­śmy za­tem z ma­mą po­kaź­ną ilość rze­czo­nej pań­skiej skór­ki i od­da­li­śmy się roz­pa­sa­nej kon­sump­cji. Z po­cząt­ku pró­bo­wa­łem ją ugryźć, ale zo­sta­łem po­uczo­ny, że trze­ba ją tro­chę po­smok­tać, za­nim zmięk­nie. Ku mo­je­mu prze­ra­że­niu twar­da jak kość grud­ka zmie­ni­ła się w jed­ną z naj­strasz­niej­szych mor­do­kle­jek, z ja­ki­mi mia­łem do czy­nie­nia w ży­ciu. Mi­mo oba­wy o wła­sne zę­by pró­bo­wa­łem od­na­leźć le­gen­dar­ny smak. Nie­ste­ty, nie zdo­ła­łem ni­cze­go uchwy­cić: no, mo­że ró­żo­we by­ły bar­wio­ne so­kiem ma­li­no­wym lub ró­ża­nym...

La­ta mi­ja­ły, a ja za­po­mnia­łem o pań­skiej skór­ce aż do cza­su, gdy przy­szło mi wziąć udział w pro­duk­cji pro­gra­mu te­le­wi­zyj­ne­go o sło­dy­czach. Roz­po­czą­łem od szu­ka­nia prze­pi­su – nie­ste­ty, oka­za­ło się, że w żad­nej ze zna­nych mi ksią­żek ku­char­skich o skór­ce nie ma ani sło­wa! Ra­tun­kiem wy­da­wa­ły się za­so­by In­ter­ne­tu, ale i ta na­dzie­ja oka­za­ła się zwod­ni­cza: za­miesz­czo­ne prze­pi­sy oka­za­ły się do ba­ni, a in­terna­uci w swych ko­men­ta­rzach po­twier­dza­li, że je­dy­ne, co uda­ło im się osią­gnąć, to gor­sza wer­sja an­glo­sa­skich „mar­sh­mal­lows", czy­li po na­sze­mu – „pian­ki". Jak się oka­za­ło, prze­pis na pań­ską skór­kę jest pil­nie strze­żo­nym prze­pi­sem, na któ­rym trzy­ma ła­pę za­le­d­wie je­den, no, gó­ra kil­ku mi­kro­pro­du­cen­tów. Uzna­łem ten dyk­tat za oso­bi­stą znie­wa­gę, wię­cej – po­li­czek wy­mie­rzo­ny mo­jej ku­char­skiej du­mie, i po­sta­no­wi­łem dojść ta­jem­ni­cy przy­sma­ku na zim­no. De­duk­cyj­nie.

Pań­ska skór­ka na­le­ży do sło­dy­czy z epo­ki przed­prze­my­sło­wej, wię­cej: z cza­sów, gdy cu­kier i cze­ko­la­da by­ły do­bra­mi luk­su­so­wy­mi, a już na pew­no się­ga­no po nie od świę­ta. Przy tym – ra­dość od­pu­sto­wa: wia­do­mo, że pod­czas kra­kow­skie­go Emaus sprze­da­wa­no pro­ste cu­kier­ki, pier­nicz­ki, dmu­cha­ny ryż. Dziś tę funk­cję peł­nią żel­ki i wa­ta cu­kro­wa. Kra­kow­skim od­po­wied­ni­kiem sto­łecz­nej pań­skiej skór­ki był tzw. mio­dek tu­rec­ki. To na­zwa nie­przy­pad­ko­wa – ist­nie­je teo­ria, że za­rów­no pań­ska skór­ka, jak mio­dek po­cho­dzą od tu­rec­kie­go ra­cha­tłu­kum, mięk­kiej i słod­kiej ga­la­ret­ki, w któ­rej na pew­no nie ma pia­ny z bia­łek, wie­le jest za to mą­ki ziem­nia­cza­nej i wo­dy ró­ża­nej. Wia­do­mo: wpływ tu­rec­ki na na­szą kuch­nię, szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o słod­ko­ści, jest trud­ny do prze­ce­nie­nia. Wiel­ka­noc­ne ma­zur­ki z kaj­ma­kiem i ba­ka­lia­mi, ga­li­cyj­ski stru­cel (nie my­lić ze struc­lą!) to na­sza wła­sna in­ter­pre­ta­cja ba­śni o słod­kim Orien­cie.

Po na­my­śle przy­pusz­czam, że pań­ska skór­ka jest ubo­gą, sło­wiań­ską krew­ną fran­cu­skie­go nu­ga­tu lub hisz­pań­skie­go tur­ro­nu: tra­dy­cyj­nych sło­dy­czy, pod­czas wy­twa­rza­nia któ­rych do ubi­tej pia­ny z bia­łek do­da­wa­ny jest sy­rop z mio­du. Pod wpły­wem tem­pe­ra­tu­ry pia­na gęst­nie­je, a po wy­sty­gnię­ciu za­sty­ga na ka­mień. Oczy­wi­ście nu­ga­ty uznać trze­ba za do­bra luk­su­so­we, ze wzglę­du na ob­fi­tość mio­du, orze­chów, owo­ców kan­dy­zo­wa­nych, mig­da­łów i pi­sta­cji, ale mor­do­klej­ko­wą na­tu­rę wspól­ną ma­ją ze sło­dy­czą nad­wi­ślań­ską.

Ty­le de­duk­cji: ma­rzy mi się jed­nak, by ro­dzi­ny trzy­ma­ją­ce se­kret wy­ro­bu pań­skiej skór­ki spró­bo­wa­ły go roz­wi­jać. Je­ste­śmy po­dob­no kra­jem mio­dem pły­ną­cym: cze­mu nie wy­ra­bia­my sło­dy­czy w opar­ciu o fe­no­me­nal­ny mio­dek spa­dzio­wy, gry­cza­ny lub rze­pa­ko­wy? To praw­da: w sto­li­cy, je­śli nie li­czyć Bli­kle­go, bra­ku­je wiel­kich cu­kier­ni­czych ro­dów. Tym nie­cier­pli­wiej cze­kam na no­we­go Car­luc­cia Pal­mo­ni, Czu­tow­skie­go czy Lo­ur­sa, któ­rzy uszla­chet­nią przy­smak z Po­wąz­kow­skiej i Słu­że­wia.

Autor jest amatorem etnografii, kucharzem i współwłaścicielem jadłodajni „Karmnik pod Gołębiami" w Warszawie