Ściegi czasu

Z Ewą Bieńkowską, historykiem idei, córką Flory i Władysława Bieńkowskich, rozmawia Krzysztof Masłoń

Publikacja: 21.04.2012 01:01

Ściegi czasu

Foto: Materiały Wydawnictwa Sic!

Tytuł pani wspomnień wydaje się oczywisty: „Dom na Rozdrożu". Mogłaby być jeszcze „Kamienica na Szucha", ale wtedy kojarzyłaby się bardziej z kazamatami Gestapo?



Ewa Bieńkowska:

Znajdującymi się naprzeciwko naszego domu, w gmachu Ministerstwa Oświaty.



No to pani ojciec, będąc ministrem tego resortu, nie miał daleko.



Mógł chodzić do pracy w kapciach.



Ciekawe, że dawna nazwa ulicy – aleja Szucha – nie dała się w latach PRL wyprzeć z pamięci mieszkańców stolicy, którzy nowej nazwy – alei I Armii Wojska Polskiego – nigdy nie zaakceptowali.



Gdy wyjechałam z Polski, listy do rodziców adresowałam konsekwentnie na aleję Szucha. Widocznie naczelnik poczty zdenerwował się i powiadomiono mamę, że poczta nie będzie dostarczała takich przesyłek.



I co?



Nic się nie zmieniło. Pisałam adres po swojemu i listy jakoś do rodziców docierały.



Gdy zamieszkała pani na Szucha, w kamienicy zwanej „Akwarium", w okienku siedział tam żołnierz odnotowujący wejścia i wyjścia, nazwiska gości, a przed bramą przechadzał się wartownik z karabinem. Czy jako dziecko nie widziała pani w tym nic dziwnego? Przecież miała pani w szkole koleżanki mieszkające w innych domach, do których wstęp nie był niczym utrudniony.



Wstyd powiedzieć, ale będąc dzieckiem, byłam z tego dumna. To było wyróżnienie, jakie i dlaczego, tego nie rozumiałam. Nie wiązałam tego z funkcjami pełnionymi przez ojca, słowa „komunizm" chyba jeszcze w ogóle nie słyszałam, a na pewno nie rozumiałam. Ale podobało mi się, że do mojej mamy wartownik mówił „towarzyszko", a niektórzy z sąsiadów i do nas, dzieciaków, zwracali się per „wy". Przypominało mi to filmy sowieckie, które oglądałam w klubie oficerskim mieszczącym się nieopodal w starym budynku w ogrodzie. Na tych filmach istne chóry przemieszczały się na kombajnach po polach i śpiewały pieśni. Niesłychanie byłam tym przejęta i chciałam być taka jak ci kombajniści. W końcu w ankiecie personalnej w szkole jako miejsce urodzenia wpisałam: Ałma-Ata.



Kiedy przejrzała pani na oczy, zaczęła co nieco rozumieć z otaczającego ją świata?



W trzynastym roku życia, w Październiku '56. Gdy kiedyś opowiadałam Małgorzacie Szpakowskiej o swoim dzieciństwie, zdumiona spytała: Jak to możliwe, że tak długo pozostawałaś tak nietknięta, tak totalnie nieświadoma? Bo rzeczywiście, nawet szkoła, do której chodziłam, choć TPD-owska, niczego mi nie narzucała. Nie nosiłam czerwonej chusty, nie pamiętam żadnego prania mózgów, za to jakieś awantury uczniowskie, bójki, grę w cymber- gaja – owszem.

Rodzice dbali o to jedynie, by ich dzieci – to znaczy ja i mój młodszy brat – zdobywały wiedzę i kulturę, poznawały literaturę, kochały Polskę z jej królewską przeszłością i ojczystym krajobrazem. Nie opowiadali nam o swoich przeżyciach okupacyjnych czy tuż po wojennych, lecz o swoim dzieciństwie – czystym i wyidealizowanym. Prawdę poznaliśmy dużo później.

Wraz z powrotem Gomułki do władzy, do wielkiej polityki powrócił też pani ojciec, od końca 1948 roku znajdujący się w odstawce – na stanowisku dyrektora Biblioteki Narodowej. Wiele do myślenia dało pewnie wszystkim, że na rozmowy z internowanym w Komańczy księdzem prymasem Stefanem Wyszyńskim wydelegowano właśnie jego.

Z pewnością, ale do władz ojciec został doproszony nie od razu, w przeciwieństwie np. do Kliszki. Ministrem oświaty został w listopadzie 1956 roku.

I był nim do października 1959 roku, gdy zastąpił go na tym stanowisku ówczesny sekretarz Centralnej Rady Związków Zawodowych Wacław Tułodziecki. Paradoksalne, że ojca pani odwołano za sprzeciw wobec rugowania ze szkół krzyży i lekcji religii, które wcześniej do szkół wprowadzał. Będąc przecież komunistą, człowiekiem lewicy, niewierzącym.

To wszystko było trochę bardziej skomplikowane. Gomułka wściekł się na ojca za memoriały, które ten mu wysyłał, a w których krytykował jego politykę od początku do końca, ze szczególnym uwzględnieniem – tak to zapamiętałam – rolnictwa.

Ale sama sprawa religii w szkołach świadczy o ojcu niezwykle pozytywnie. Otóż był on zdania, że nie wolno iść przeciw pragnieniom i przyzwyczajeniom społeczeństwa. To było jego najgłębsze przekonanie. Pamiętam, jak podniesionym głosem mówił: Jak ci durnie – akcentował tych „durniów" – mogą tak obrażać społeczeństwo! I to był jego najcięższy zarzut wobec Gomułki i jego ekipy. Jak oni sobie to wyobrażają – pytał – że chcą zdobyć posłuch dla swoich idei, poparcie dla swojego rządzenia, gospodarowania, a zarazem na każdym kroku obrażają naród? Nie zważając na to, że to religia jest najważniejszym lepiwem Polski. Przy czym, co oczywiście nie było najistotniejsze, ale ciekawe, ojciec był zauroczony katolicyzmem jako siłą kulturotwórczą. Dla niego kanon mszy łacińskiej był jednym z najwspanialszych tworów ludzkości. Miał kiedyś przyjaciela uczącego się na księdza i z tego czasu zapamiętał całą mszę po łacinie. Potem w domu, także i przy goleniu, wyśpiewywał ją pięknym basem.

A czy ten członek Polskiej Partii Robotniczej od 1942 roku, członek Komitetu Centralnego PPR od 1945 r., współzałożyciel Krajowej Rady Narodowej był wierzącym komunistą?

Nie. Pewna niezwykle mądra pani, przedwojenna PPS-ówka Wanda Załuska powiedziała mi coś bardzo ważnego: Słuchaj, twój ojciec był piekielnie inteligentnym kondotierem. Czyli było w tym coś z machia- welizmu i jakiejś niepisanej umowy. Ja swoje talenty – a ojciec miał odwagę przypisywać sobie te talenty, które faktycznie miał – oddaję do dyspozycji Księciu, który walczy o właściwą postać polityczną mojego kraju. Tym Księciem była partia, ale zaprowadziła go do niej – w przeciwieństwie do wielu działaczy komunistycznych tamtych lat – nie wiara, nie serce. W tym sensie to nie był człowiek religijny.

A, według pani, religijny był, na przykład, Zenon Kliszko?

Ależ to był fanatyk ze stanami mistycznymi na temat komunizmu. Przyszedł kiedyś do nas – do czasu nasze rodziny żyły w przyjaźni – i ze łzami w oczach powiedział, że od jutra w Związku Radzieckim chleb będzie za darmo. No, pełen stalinizm. Gomułkę kochał, był dla niego Janem Pawłem, a nawet kimś więcej, Aniołem Bożym. Oczywiście, moje pole obserwacji było zawężone, ale takich ludzi jak on nie znałam wielu. Miałam jeszcze przyjaciółkę, której rodzice przyjechali ze wschodu na tankach i przywieźli nam Dobrą Nowinę. To była ta sama wiara w światło zbawienia poprzez komunizm. W przypadku Kliszki fatalnie odbiło się to na życiu jednej z jego córek.

Kliszko był człowiekiem numer 2 w PZPR czasów Gomułki i prawą ręką I sekretarza. A czyim człowiekiem był Władysław Bieńkowski?

On nikomu nie pasował. Mówiono o nim: „Świetna inteligencja, ale źle ułożona głowa". Może chciał znaleźć się w najbliższym otoczeniu Gomułki, wywierać na niego bezpośredni wpływ; świadczyłaby o tym notatka, jaką z bratem znaleźliśmy w papierach po śmierci ojca. To było coś w rodzaju aktu strzelistego, ale świadczące jedynie o niemożności, niezrealizowanych ambicjach, poczuciu marginalizacji. Ciekawe są pod tym względem dwa gigantyczne, ośmiogodzinne filmy na DVD, nakręcone przez mojego brata Andrzeja, w których ojciec i matka opowiadają o swoim życiu. Myślę, że dla historyków powinien być to ważny materiał.

Przed wojną pani ojciec był bezpartyjny. Czy dlatego, że partia do której chciał wstąpić, nie istniała, bo rozwiązał ją Stalin?

Po części pewnie tak, choć możemy tylko budować hipotezy. Moim zdaniem miał on ogromne poczucie osobistej wolności, i to, że miałby złożyć ją na ołtarzu jakiejś sprawy, nie było dla niego ani łatwe, ani proste. To wykrystalizuje się dopiero w czasie okupacji, gdy przekonał się, że tu już nie ma żartów i trzeba zadeklarować się politycznie. Wybór był – ze względu na jego przedwojenną lewicowość – oczywisty, chociaż wydaje mi się, że miał on także charakter, niechby i w cudzysłowie, historiozoficzny. Ojciec był przekonany, że losy Europy rozstrzygnęły się na stulecia. Utrzymywał, że zwycięstwa Sowietów pewny był od pierwszej chwili, gdy Hitler napadł na Rosję. Podobnie jak tego, że po wojnie Polska znajdzie się w sowieckiej strefie wpływów. A skoro tak, to jeśli się walczy o Polskę, to nie o odbudowanie Polski przedwojennej. Jego zdaniem ci, którzy stanęli po stronie Londynu, popełniali niewybaczalny błąd, grzesząc przeciw zdrowemu rozsądkowi.

W „oswobodzonej" przez Sowietów Polsce pani ojciec znalazł się od razu we władzach Polskiej Partii Robotniczej, na przełomie 1946 i 1947 roku kierując wydziałem propagandy KC PPR. A to znaczy, że zaszczuł Mikołajczyka.

Dokładnie tak. Do końca był z tego powodu niesłychanie dumny, przechwalając się umiejętnościami retorycznymi, które bardzo miały mu pomóc w organizowaniu akcji antymikołajczykowskich. Tego, że Stanisław Mikołajczyk mógł w ich wyniku pójść pod stienku, nie brał jakoś pod uwagę. W ogóle jakby nie czuł grozy tamtych dni i wstydu za to, jak władze zachowywały się wobec AK-owców i innych reprezentantów Polski pozakomunistycznej.

Powtarzał za to slogany o wojnie domowej...

Też, ale może warto przypomnieć w tym miejscu o Miłoszu i historycznym determinizmie. Bo to może nie my – jednostki, wpływamy na bieg lawiny, tylko lawina panuje nad nami. A Ketman ominął ojca jako niewierzącego komunistę. Specjalnie nie miał czego chronić, nie przejmował się tym, co miałoby być niezgodne z oficjalnym kierunkiem.

Niedawno ukazał się tom korespondencji Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza. W jednym z listów Giedroyc chwali się, że lada dzień wyda iście sensacyjną książkę człowieka władzy... Anonsował w ten sposób „Motory i hamulce socjalizmu" pani ojca... Czy nie rozczarował się jednak zawartością książki będącej analizą systemu, a nie zbiorem niedyskrecji rządowych i sejmowych?

Niemniej wydał mu potem i „Socjologię klęski. Dramat gomułko- wego czternastolecia", i następne książki. Gdy byłam w Maisons-Lafitte z, powiedzmy, misją od ojca, Giedroyc powiedział mi: „Jesteśmy zainteresowani wszystkim, co napisze pan Władysław". Zachowałam dla siebie, jak zmieniał się stosunek ojca do „Kultury", którą długo uważał za pismo wraże i nie brał do ręki. Podobnie jak nie słuchał Radia Wolna Europa. Powtarzał: Oni nic nie rozumieją, nic nie wiedzą. Kipiał niechęcią i pogardą, wyzywając emigrantów od zakutych łbów. Już sam fakt, że żyli za granicą, przekreślał ich w jego oczach. Bo wszystko co tu, było ważne – a wszystko, co tam: nieistotne, gorsze, głupie.

Pewnie na tej zasadzie – co akurat jest nawet wzruszające – uważał pani ojciec pobliski waszej kamienicy Park Łazienkowski za najpiękniejszy na świecie.

Oczywiście, bo żadnego innego nie widział.

Te słowa w ustach pani, mieszkanki Wersalu, mają swoją wymowę...

Sekret patriotyzmu ojca tkwił, poniekąd, w braku szerszych perspektyw. Ale jego duma z wielkiej przeszłości Polski była autentyczna. Z jakimże przejęciem obwoził nas po Czerskach i Kruszwicach, a już w Krakowie na Wawelu miał łzy w oczach. To była miłość nieudawana i myślę, że wiele mu można wybaczyć – właśnie za nią.

Pani rodzice byli inteligentami w pierwszym pokoleniu.

Tak. Ojciec urodził się w Łodzi, w biednej rodzinie trochę robotniczej, trochę drobnomieszczańskiej. Matka przyszła na świat w małej Mogielnicy koło Grójca, jej ojciec był bardzo dobrym podobno, ale tęgo popijającym szewcem. Taka świeża inteligenckość cechuje się żarliwością w poznawaniu kultury, przywiązywaniem szczególnej wagi do edukacji dzieci, by te startowały już z innego punktu. Dzięki temu miałam wspaniały dom, w którym hołubiono sztukę i pewnie dlatego ja zostałam pisarką, a brat malarzem, dziś profesorem Akademii Sztuk Pięknych.

Ale polityka co i rusz wkraczała do waszego domu, i to nie tylko za sprawą pani ojca, ale wspomnianego Leszka Kołakowskiego czy odwiedzającego was Adama Michnika.

Oczywiście, na skutek tego w latach 70. ojciec został najstarszym, obok profesora Lipińskiego, wykładowcą Uniwersytetu Latającego, czyli Towarzystwa Kursów Naukowych. A o Kołakowskim wiem od ojca, że do czasu cieszył się on wielkim poważaniem u... Gomułki. Na początku lat 60., gdy zobaczył, że nie ma jego nazwiska na liście kandydatów do tytułu profesorskiego, natychmiast zareagował: „Jeszcze nie jest u nas tak źle, żeby Kołakowski nie został profesorem" – orzekł i tak się, rzecz jasna, stało. A politykę wnosili do naszego mieszkania w alei Szucha i inni goście, tacy jak np. jeden z najciekawszych naszych sąsiadów Stefan Kisielewski.

Państwa sąsiadem był również, nie mniej sławny jak pani ojciec, inny partyjny dysydent – Stefan Staszewski.

A to był człowiek, którego mama nieprzypadkowo sportretowała w swej powieści jednoznacznie negatywnie. Nie krył krętactwa i kunktatorstwa, był cynikiem w sposób otwarty. Mawiał: „Historii się nie przeskoczy" i „No, a teraz do przodu", zapraszając ludzi na wirującą tarczę historii. Niewątpliwie polski rewizjonizm czy polska dysydenckość niejedno miały imię.

Czy ojciec miał coś w rodzaju swojej „szkoły", czy pozostawił po sobie jakichś „uczniów"?

Nie, bycie dygnitarzem dawało jednak wyraźne piętno. Nie przychodziło też rodzicom do głowy wydawanie np. herbacianych śród u Bieńkowskich. W efekcie ojciec nie pociągnął za sobą, jak choćby Woroszylski, plejady wyznawców.

Jak przeżyli rodzice Solidarność, stan wojenny, koniec komunizmu?

Mama zmarła w 1990, ojciec w 1991 roku. Ona była entuzjastką Solidarności, on jak zwykle wydziwiał, nie kryjąc rozczarowania, że w 1989 roku nowe władze postawiły na wolny rynek i kapitalizm. Powtarzał, że na Zachodzie wszyscy światli ludzie uciekają od kapitalizmu, który dla niego był patologią historyczną. Ale swoje ostatnie lata przeżył urzeczony postacią Jana Pawła II.

Rodzice mieli pogrzeby katolickie, co mniej dziwi w przypadku matki, ale ojca...

Na pogrzebie niektórzy starzy towarzysze nie kryli swego oburzenia na widok księdza. Ale ojciec nigdy nie powiedział wyraźnie, że nie życzy sobie religijnego pogrzebu. Mama była wierząca, choć do Kościoła doszła na stare lata, ja zostałam ochrzczona...

Wspomina pani jednak, że z pani rodzicami chrzestnymi był pewien kłopot. Otóż według legendy rodzinnej mieli być nimi Ryszarda Hanin i Stefan Żółkiewski...

Co się nie bardzo zgadza. To znaczy – Żółkiewski tak, ale Hanin, zdaje się, wróciła do Polski dopiero z Berlingiem, a ja urodziłam się w 1943 roku. Matka ukrywała wtedy ojca i moja metryka była potrzebna, na wypadek gdyby komuś przyszło do głowy podejrzewać matkę lub ojca o żydowskość. Dla mnie ten okupacyjny chrzest też owiany jest jakąś tajemniczością. A na pogrzebie ojca poza garstką najstarszych komunistów i ich rodzin nie było środowiska nowej lewicy, zajętego pewnie akurat wyborami. Jeden Henio Wujec przyszedł...

Tak sobie myślę, że ojciec pani, choć ewoluował w swoich poglądach, pod wieloma względami pozostał jednak nieugięty. Sekciarzem nie był na pewno, ale z komunizmem – w tej czy innej postaci – nie potrafił się rozstać.

On chciał lepszego socjalizmu w czasie, gdy nasi dysydenccy luminarze już się z nim żegnali. Czas biegł dla niego za szybko. Z nim było tak jak z wieloma osobami, które swego czasu oburzył Jacek Kuroń, mówiąc, że finlandyzacja jako program dla Polski to już za mało.

A jak sobie dał radę z wiedzą o Rosji, o stalinizmie, o GUŁagu?

Był zarozumiały, mówiąc, że wiedział o wszystkim. Rzeczywiście procesy moskiewskie były dla niego zrozumiałe, miał wiedzę o Wielkiej Czystce, ale z rozmiarów GUŁagu nie zdawał sobie sprawy. Dopiero Sołżenicyn otworzył mu oczy, toteż wydanie „Archipelagu GUŁag" było dla niego jednym z najważniejszych wydarzeń XX wieku.

Pojawiło się jeszcze coś nowego w jego myśleniu?

Może nie nowego, ale wyostrzył się jego stosunek do kwestii żydowskiej. Pozostawał w istocie filosemitą, nosił w sobie pamięć Marca, którego ekscesami był wstrząśnięty, ale uporczywie i coraz bardziej zaciekle bronił swego przekonania, że w Polsce nie było i nie ma antysemityzmu. Owszem – przyznawał, przed wojną było getto ławkowe, ale sam tego nie przeżył, więc je marginalizował. Mama też dokładała swoje, przedsta- wiając idylliczny obraz swojej Mogielnicy, w której żydowski handlarz zwracał się do niej: „Proszę panienki...". I wszystko było cacy. Na argumenty moje i mojego brata pozostawali nieprzemakalni.

W takim razie dobrze, że nie doczekali sprawy Jedwabnego. Koszto- wałaby ich masę zdrowia.

Z tego punktu widzenia – tak. Gotowi byli się zgodzić, że miały miejsce pojedyncze akty szmalcownictwa, ale żeby cała wieś urządzała pogrom i mordowała swoich Żydów, swoich sąsiadów, to było dla nich nie do pomyślenia.

Co pani czuje, przyjeżdżając teraz do Warszawy i, jak sądzę, zachodząc czasem na aleję Szucha?

Ależ bywam tam często, w tym mieszkaniu zagospodarował się bowiem brat, ma tam pracownię. Odwiedzam więc rodzinę i... przywołuję dawne obrazy. Widzę klatkę schodową z zamurowanym okienkiem, w którym siedział facet wydający przepustki, bramę, przed którą nie stoi żaden żołnierz, z karabinem czy bez. Sentyment to za dużo powiedziane, ale tam właśnie przeżyłam swoje dzieciństwo, młodość, początki pisania. Tołstoj powiedziałby: „Lata chłopięce". Dobrze też pamiętam, jak wpadałam do rodziców w latach 70., gdy pracowałam na KUL. Wychodzili mi oboje na spotkanie, szczęśliwi z tej wizyty, ale jakby trochę nieobecni, oderwani od biurek, od spraw, o których myśleli i pisali. Wzruszały mnie ich starzejące się twarze, ale to wzruszenie ustępowało irytacji, gdy mama zaczynała swoje wspominki i atakowała ojca, wtedy już ustępliwego, a niebawem usługującego żonie unieruchomionej rozedmą płuc. Oboje zresztą zmarli na to samo. A ja patrzyłam na te kochane twarze, na ten mój dom, w którym niby czas nie stanął, ale biegł już – jak napisałam we wspomnieniach – innym ściegiem. ?

Ewa Bieńkowska

(ur. 1943), córka Flory i Władysława Bieńkowskich, eseistka i historyk idei. Wykłada na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, na stałe mieszka w Wersalu, we Francji. Autorka książek m.in.: „Dwie twarze losu. Nietzsche. Norwid" (1975), „W poszukiwaniu królestwa człowieka" (1981), „Co mówią kamienie Wenecji" (1999), „Pisarz i los. O twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego" 2003, „Michał Anioł. Nieszczęśliwy Rzymianin" (2009). Ostatnio nakładem Wydawnictwa Sic! ukazał się tom jej wspomnień „Dom na Rozdrożu".

Tytuł pani wspomnień wydaje się oczywisty: „Dom na Rozdrożu". Mogłaby być jeszcze „Kamienica na Szucha", ale wtedy kojarzyłaby się bardziej z kazamatami Gestapo?

Ewa Bieńkowska:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?