Ciężko jest być prorokiem we własnym kraju, a jeszcze ciężej być nim za granicą. Szczególnie, jeśli wszystkim wokół składało się najbardziej wymyślne i fantastyczne obietnice, roztaczało wizję lepszego życia w dobrobycie i pokoju oraz atmosferze miłości między narodami i religiami. Jeśli w dodatku okazuje się, iż ów prorok nie jest wcale wysłannikiem bogów, lecz zwykłym śmiertelnikiem, rozczarowanie musi być podwójnie bolesne.
Cztery lata temu Barack Obama oczarował swoich rodaków i cały świat swoim optymizmem, świeżością i „nadzieją", która pojawiała się niemal w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu. Bezrobotni liczyli na dawno niewidziany etat. Chorzy – na cudowne uzdrowienie służby zdrowia. Homoseksualiści – na zalegalizowanie jednopłciowych małżeństw w całych Stanach. Ekolodzy – na więcej paneli słonecznych i wiatrowych turbin. Pacyfiści – na zamknięcie więzienia w Guantánamo i zakończenie bezsensownej wojny z terroryzmem. Cały świat zaś liczył na to, że Obama zmieni buńczuczną, agresywną, napinającą muskuły Amerykę w łagodnego hegemona, wyrozumiałego, koncyliacyjnego, wyciągającego rękę do zgody. Że młody, ambitny prezydent pokaże nową, uśmiechniętą twarz swojego kraju, w przeciwieństwie do twarzy ponurej i zawziętej, którą symbolizował jego poprzednik.
Zielona gospodarka
Obama wygrał wybory w dużej mierze dlatego, iż był anty-Bushem. Pomogła mu też aura człowieka, który w każdej chwili może wyciągnąć z kieszeni magiczną różdżkę i rozwiązać każdy problem. Już jednak po krótkim czasie było wiadomo, że Obama nie jest obdarzony żadnymi nadzwyczajnymi mocami. Mało tego, ze swoich słabości starał się uczynić cnotę, co nie mogło wyjść na zdrowie ani jego ojczyźnie, ani sojusznikom USA. Obama pozostawia Amerykę pokiereszowaną, cherlawą i zagubioną. Jak twierdzi wielu konserwatywnych komentatorów, jeżeli pozostanie w Białym Domu na drugą kadencję, doprowadzi kraj do gospodarczej ruiny, a reputacja USA na arenie międzynarodowej sięgnie dna.
Cztery lata temu Barack Obama oczarował swoich rodaków i cały świat swoim optymizmem, świeżością i „nadzieją"
Dużo w tych prognozach przesady, lecz jedno nie ulega wątpliwości: w dwóch najważniejszych dla przyszłości Ameryki obszarach – gospodarce oraz polityce zagranicznej – Obama poniósł dotkliwą porażkę. Jeśli w najbliższy wtorek pokona republikańskiego pretendenta Mitta Romneya, to tylko dzięki sprawnemu PR-owi, zdolnościom retorycznym i resztkom owej czarodziejskiej, ideologicznej mikstury, którą częstował wyborców w 2008 roku. Bo na pewno nie dzięki sukcesom w gospodarce.
W jednej z ballad Samuela Taylora Coleridge'a, angielskiego poety romantycznego, pewien marynarz zabija bezbronnego albatrosa. Za zbrodnię zostaje przykładnie ukarany – musi nosić szczątki wielkiego, ciężkiego ptaka uwieszone u szyi.