Wszystkie grzechy Baracka Obamy

Wygrał, bo był anty-Bushem. W najbliższy wtorek ma szansę zwyciężyć dzięki sprawnemu PR. Ale Ameryka po czterech latach jego rządów jest słabsza i bardziej zagubiona

Publikacja: 03.11.2012 00:01

Ruch „Occupy Wall Street” rozkołyskał kraj od Nowego Jorku po Indianapolis. „Praca zamiast wojen” to

Ruch „Occupy Wall Street” rozkołyskał kraj od Nowego Jorku po Indianapolis. „Praca zamiast wojen” to zawsze nośne hasło

Foto: AP

Ciężko jest być prorokiem we własnym kraju, a jeszcze ciężej być nim za granicą. Szczególnie, jeśli wszystkim wokół składało się najbardziej wymyślne i fantastyczne obietnice, roztaczało wizję lepszego życia w dobrobycie i pokoju oraz atmosferze miłości między narodami i religiami. Jeśli w dodatku okazuje się, iż ów prorok nie jest wcale wysłannikiem bogów, lecz zwykłym śmiertelnikiem, rozczarowanie musi być podwójnie bolesne.

Cztery lata temu Barack Obama oczarował swoich rodaków i cały świat swoim optymizmem, świeżością i „nadzieją", która pojawiała się niemal w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu. Bezrobotni liczyli na dawno niewidziany etat. Chorzy – na cudowne uzdrowienie służby zdrowia. Homoseksualiści – na zalegalizowanie jednopłciowych małżeństw w całych Stanach. Ekolodzy – na więcej paneli słonecznych i wiatrowych turbin. Pacyfiści – na zamknięcie więzienia w Guantánamo i zakończenie bezsensownej wojny z terroryzmem. Cały świat zaś liczył na to, że Obama zmieni buńczuczną, agresywną, napinającą muskuły Amerykę w łagodnego hegemona, wyrozumiałego, koncyliacyjnego, wyciągającego rękę do zgody. Że młody, ambitny prezydent pokaże nową, uśmiechniętą twarz swojego kraju, w przeciwieństwie do twarzy ponurej i zawziętej, którą symbolizował jego poprzednik.

Zielona gospodarka

Obama wygrał wybory w dużej mierze dlatego, iż był anty-Bushem. Pomogła mu też aura człowieka, który w każdej chwili może wyciągnąć z kieszeni magiczną różdżkę i rozwiązać każdy problem. Już jednak po krótkim czasie było wiadomo, że Obama nie jest obdarzony żadnymi nadzwyczajnymi mocami. Mało tego, ze swoich słabości starał się uczynić cnotę, co nie mogło wyjść na zdrowie ani jego ojczyźnie, ani sojusznikom USA. Obama pozostawia Amerykę pokiereszowaną, cherlawą i zagubioną. Jak twierdzi wielu konserwatywnych komentatorów, jeżeli pozostanie w Białym Domu na drugą kadencję, doprowadzi kraj do gospodarczej ruiny, a reputacja USA na arenie międzynarodowej sięgnie dna.

Cztery lata temu Barack Obama oczarował swoich rodaków i cały świat swoim optymizmem, świeżością i „nadzieją"

Dużo w tych prognozach przesady, lecz jedno nie ulega wątpliwości: w dwóch najważniejszych dla przyszłości Ameryki obszarach – gospodarce oraz polityce zagranicznej – Obama poniósł dotkliwą porażkę. Jeśli w najbliższy wtorek pokona republikańskiego pretendenta Mitta Romneya, to tylko dzięki sprawnemu PR-owi, zdolnościom retorycznym i resztkom owej czarodziejskiej, ideologicznej mikstury, którą częstował wyborców w 2008 roku. Bo na pewno nie dzięki sukcesom w gospodarce.

W jednej z ballad Samuela Taylora Coleridge'a, angielskiego poety romantycznego, pewien marynarz zabija bezbronnego albatrosa. Za zbrodnię zostaje przykładnie ukarany – musi nosić szczątki wielkiego, ciężkiego ptaka uwieszone u szyi.

Od tego czasu „albatros" stał się w języku angielskim synonimem dokuczliwego ciężaru, który utrudnia życie i którego nie sposób się pozbyć. Podczas kampanii prezydenckiej media bawiły się w skojarzenia, pisząc, iż dla Baracka Obamy takim albatrosem jest amerykańska gospodarka.

Statystyki są dla niego nieubłagane. Od początku rządów Obamy dług federalny zwiększył się o 43 procent. Odsetek Amerykanów żyjących poniżej poziomu ubóstwa wzrósł o 16 proc. – do 46 milionów. To najwyższy wskaźnik od 53 lat, gdy tamtejszy urząd statystyczny – Census Bureau – zaczął gromadzić dane. Liczba bankructw podskoczyła o 400 tysięcy – z 1,1 do 1,5 miliona. Najpoważniejszym zmartwieniem prezydenta jest oczywiście bezrobocie: przez 43 miesiące  utrzymywało się powyżej 8 procent – to historyczny rekord. Ponad 40 procent z 23 milionów bezrobotnych nie może znaleźć zatrudnienia od pół roku.

Obama wierzy, że pieniądze pompowane przez państwo w gospodarkę przyniosą w końcu skutek. Jednak efekty są mizerne. Najwięcej miejsc pracy tworzą zawsze nowe, prywatne firmy, ale liczba tzw. start-upów z roku na rok maleje. Między innymi dlatego, że pod rządami Obamy mocno wzrosła ilość rozmaitych regulacji. Według konserwatywnej Fundacji Heritage w ciągu pierwszych trzech lat jego kadencji kosztowały one amerykańskich podatników 46 mld dolarów rocznie – dokładnie pięć razy więcej (!) niż regulacje wprowadzone podczas drugiej kadencji George'a W. Busha.

Obama ma obsesję na punkcie „zielonej energii" – liczył, że wspierane przez państwo inwestycje przyniosą nie tylko technologiczny przełom, lecz także poprawią sytuację na rynku pracy. W książce „The Escape Artists: How Obama's Team Fumbled the Recovery" Noam Scheiber pisze, że zielona energia jest ulubionym tematem rozmów Obamy z doradcami ekonomicznymi. Niestety, nadzieje prezydenta okazały się płonne: państwo przeznaczyło na ekologiczne projekty 38 miliardów dolarów (w formie gwarancji kredytowych), ale stworzono w tym sektorze jedynie 3,5 tysiące etatów. Czyli na jedno miejsce pracy wydano... 11 milionów dolarów.

Sojusznik upokorzony

Obama złamał wiele obietnic, z wielu wywiązał się jedynie częściowo. Dla prawicy niektóre z nich były na tyle kontrowersyjne, że wręcz chwalili prezydenta, iż nie dotrzymał słowa, jak choćby w przypadku Guantánamo. Ale można wskazać co najmniej jedną grupę wyborców, która może się czuć w pełni usatysfakcjonowana jego działaniami – to lewicowi profesorowie literatury, postępowi wykładowcy nauk politycznych i ich studenci, komentatorzy „The New York Times" oraz miłośnicy Noama Chomsky'ego i Michaela Moore'a. To oni bowiem zawsze marzyli o takim prezydencie, który wreszcie uznałby, iż za wszystkie nieszczęścia, jakie gnębią współczesny świat, winę ponosi Ameryka. I to temu poglądowi poświęcimy nieco więcej miejsca.

– Samantha Power, doradzająca dzisiaj Obamie m.in. w kwestii praw człowieka, kilka lat temu pisała w dwutygodniku „New Republic" o tzw. doktrynie mea culpa: „Gdybyśmy ją wprowadzili, wzrosłaby wiarygodność naszych przywódców. Pokazalibyśmy reszcie świata, że nie chcemy mieć nic wspólnego z grzechami naszych poprzedników".

Gdy Samantha Power wystąpiła ze swoim postulatem, lokatorami Białego Domu byli George W. Bush i Dick Cheney, a sekretarzem obrony Donald Rumsfeld. Jej tekst ukazał się dokładnie na tydzień przed inwazją na Irak. Trudno było oczekiwać, aby Bush przyjął taki właśnie sposób uprawiania polityki zagranicznej. Jak można mówić o „mea culpa", skoro prowadzi się wojnę przeciwko potworom pokroju Saddama Husajna i Osamy bin Ladena? Przecież „culpa" leżała zupełnie gdzie indziej.

Minęło jednak kilka lat i nowy prezydent USA postanowił doktrynę Samanthy Power wcielić w życie. Doszedł do wniosku, że tylko szczere wyznanie win i codzienne uderzanie się w piersi może przybliżyć świat do całkowitego rozbrojenia nuklearnego, rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego czy przełomowego sukcesu w walce z globalnym ociepleniem.

„Obama oraz jego najbliżsi współpracownicy argumentują, że problemy USA w świecie nie wynikają z agresji i podsycania nienawiści przez wrogich nam ekstremistów, lecz są owocami militarystycznej i aroganckiej postawy Ameryki w przeszłości, przede wszystkim w czasach rządów George'a W. Busha" – piszą w ostatnim numerze „Foreign Policy" Douglas Feith, były zastępca sekretarza obrony w latach 2001–2005, i Seth Cropsey, zastępca sekretarza marynarki w administracji Ronalda Reagana oraz George'a Busha seniora. „Słyszymy narzekania, iż Ameryka zachowywała się dotąd nieomal jak państwo zbójeckie, depczące prawa innych narodów, skupiające się wyłącznie na własnych interesach, nie bacząc na interesy globalne. Ameryka działała jednostronnie, odmawiając współpracy z międzynarodowymi instytucjami. Dlatego, świadoma swoich wstydliwych postępków, powinna się teraz ukorzyć".

Ronald Reagan, spytany niegdyś o to, jaką ma strategię w zimnowojennej potyczce ze Związkiem Sowieckim, odpowiedział zwięźle i dosadnie: „We win, they lose" („My wygrywamy, oni przegrywają"). Obamie wydaje się, że w ciągu ostatnich 30 lat świat zmienił się na tyle, iż może tę strategię zmodyfikować. Chce, aby wygrywali wszyscy. Amerykanie, Chińczycy, Rosjanie, Kubańczycy – dzięki dobrej woli, tolerancji, zrozumieniu. Bush chciał rozprawić się z radykalnymi islamistami, by budować demokrację w świecie muzułmańskim (choć oczywiście nie wszędzie demokracja była mu na rękę – vide Egipt czy Arabia Saudyjska). Z kolei Obama otwiera się na islam, deklaruje zaufanie do muzułmanów, sądząc, że w ten sposób zlikwiduje problem ekstremistów.

Jeszcze jeden cytat z tekstu Feitha i Cropseya: „Wśród uniwersyteckich elit – do których należał przecież zarówno sam Obama, jak i czołowi przedstawiciele jego gabinetu – koncepcja Ameryki jako kraju, który przewodzi wolnemu światu, nie jest zbyt popularna. Już samo określenie „wolny świat" wywołuje grymas na twarzy. W ich mniemaniu siła Ameryki i jej asertywność nie są cechami pożądanymi. Wręcz przeciwnie: stanowią raczej źródło napięć. Zgodnie z tą wizją należy budować więzi z krajami, które obawiają się naszej potęgi, gdyż w taki sposób zyskamy ich szacunek. Natomiast wzmacnianie sojuszy z naszymi odwiecznymi przyjaciółmi może tylko pogłębić te lęki.

Dlatego być może Obamie nie zależy np. na tak ostentacyjnym okazywaniu przyjaźni z Wielką Brytanią, jak czynili to Reagan, który po drugiej stronie Atlantyku mógł zawsze liczyć na lojalność Margaret Thatcher, czy młodszy Bush, któremu Tony Blair dostarczył wywiadowczego pretekstu do wyprawy na Bagdad. Dlatego być może Obama chłodniej traktuje władze Pakistanu czy Kolumbii. Jednak największą zmianę widać w stosunkach z sojusznikiem, który akurat dyplomatycznego wsparcia Waszyngtonu potrzebuje jak żaden inny – z Izraelem.

Premier Beniamin Netanjahu jest przez Obamę uważany za nieodpowiedzialnego, upartego, prawicowego jastrzębia, który za nic ma starania obecnej administracji, by położyć kres konfliktowi między Żydami a Palestyńczykami. Kontynuuje rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu i we wschodniej Jerozolimie, gnębi tysiące mieszkańców Strefy Gazy, a w dodatku grozi wysłaniem samolotów nad Iran i zbombardowaniem tamtejszych ośrodków nuklearnych. Mówiąc krótko: Netanjahu chce podpalić Bliski Wschód i w oczach wielu urzędników obecnej administracji jest nawet większym zagrożeniem dla światowego pokoju niż Mahmud Ahmadineżad.

Obama kilka razy dawał wyraz nie tylko swojej dezaprobaty dla polityki Tel Awiwu, lecz także osobistej niechęci do Netanjahu. W marcu 2010 roku, podczas rozmów w Białym Domu, Obama przedstawił gościowi i jego doradcom listę 13 żądań, m.in. zamrożenia budowy osiedli. Gdy Netanjahu stwierdził, że nie może się na nie zgodzić, Obama zostawił go na godzinę i udał się na... kolację z Michelle i swoimi dwiema córkami. „Gdybyście zmienili zdanie, dajcie znać. Będę w pobliżu" – rzucił na odchodnym. Z kolei półtora miesiąca temu, kiedy Netanjahu przyleciał do Nowego Jorku na obrady Zgromadzenia Ogólnego ONZ, Obama odmówił jego prośbie o rozmowę. Co ciekawe, niedługo potem „The New York Times" ujawnił, iż Amerykanie prowadzą tajne negocjacje z Iranem w sprawie ich programu nuklearnego.

Na linii Waszyngton–Tel Awiw zapanował mróz. Netanjahu nie może zrozumieć, dlaczego Obama jest tak zdeterminowany, by poświęcić interesy Izraela na rzecz poprawy wizerunku USA w świecie arabskim, dlaczego nie decyduje się na ostrzejsze potraktowanie Iranu, który jest o krok od skonstruowania bomby nuklearnej. Netanjahu traktuje zagrożenie ze strony reżimu ajatollahów jako kwestię życia i śmierci całego narodu. Dla Obamy to tylko jeden z istotnych elementów układanki pod nazwą: „Globalne pojednanie z wyznawcami Mahometa". Premier Izraela chciał, aby Amerykanie wyraźnie się określili: kiedy, ich zdaniem, nastąpi ten moment, gdy uderzenie w Iran będzie już nieuniknione. Gdy Hillary Clinton stwierdziła, że Stany Zjednoczone nie mają zamiaru „narzucać żadnych deadline'ów", poirytowany Netanjahu ripostował: „W takim razie Ameryka nie ma moralnego prawa, by mówić Izraelowi, co ma robić".

W trakcie debaty amerykańskich kandydatów na wiceprezydentów Joe Biden zapewniał, iż gdy tylko Iran uzyska zdolność produkowania głowic atomowych, Stany Zjednoczone będą o tym wiedziały i odpowiednio zareagują. Według Netanjahu może być już wtedy za późno. Nic dziwnego, że izraelski premier czuje się coraz bardziej opuszczony i wykazuje coraz większą nerwowość.

Pozostawieni sami sobie

Jeśli jednak ktoś myśli, iż pokojowe podejście Obamy do muzułmanów wywołało po drugiej stronie falę sympatii, głęboko się myli. Nigdy jeszcze awersja do Ameryki nie była w świecie islamu tak silna jak dziś. Nie pomogła słynna mowa w Kairze, nie pomogło nazwanie Baszara al Asada „reformatorem" (zanim jeszcze stał się „krwawym tyranem"), a wstrzemięźliwość w komentowaniu irańskiej „zielonej rewolucji" w 2009 roku wręcz Obamie zaszkodziła. Biały Dom bronił się wówczas, iż nie chciał otwarcie wspierać przeciwników reżimu, by nie pogarszać ich sytuacji. Czyli używał mniej więcej tego samego argumentu co Watykan w czasie Holokaustu. Tylko że Pius XII w przeciwieństwie do Obamy nigdy nie został uhonorowany pokojową Nagrodą Nobla.

Niedawno opublikowany sondaż Pew Research Center pokazuje ogromną przepaść między notowaniami Obamy w państwach zachodniej Europy oraz w krajach muzułmańskich. Aż 92 procent Francuzów, 89 procent Niemców i 73 procent Brytyjczyków życzyłoby sobie reelekcji Obamy. 76 procent Egipcjan, 73 procent Jordańczyków i 62 procent Libańczyków jest jej... przeciwnych. W Pakistanie zaledwie 7 procent ankietowanych wyraża się o Obamie pozytywnie. Z kolei z danych instytutu Zogby wynika, iż w Egipcie, w czasie kadencji Obamy, odsetek ludzi mających „dobre zdanie" o USA spadł z 30 do 5 procent.

Obama znalazł się w pewnym momencie między młotem a kowadłem: dążył do załagodzenia sporów z islamem, lecz nie mógł sobie pozwolić na wywieszenie białej flagi. Stąd rozkaz zabicia Osamy bin Ladena ukrywającego się w pakistańskim Abbottabad, stąd zwiększenie liczby nalotów z użyciem bezzałogowych samolotów w Afganistanie. Jednak na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej obowiązuje zasada „disengagement" – powolnego, ale nieodwracalnego wycofywania się z regionu, zarówno pod względem militarnym, jak i mentalnym. Z trudnymi do przewidzenia  konsekwencjami. Irak został już pozostawiony sam sobie, co zaowocowało nie tylko wzrostem etnicznych napięć i liczby zamachów, ale także coraz silniejszymi wpływami sąsiedniego Iranu. Afganistan zaś, gdy tylko ostatni amerykański żołnierz opuści bazę Bagram, może na powrót stać się piekłem.

Muzułmanie dostrzegają gesty Obamy, ale widzą też Amerykę, która coraz rzadziej ucieka się do zdecydowanych działań wojskowych, coraz częściej zaś medytuje, zwleka, roztrząsa różne warianty, bez końca szuka „dyplomatycznych rozwiązań". Słowem: widzą Amerykę chwiejną i sparaliżowaną. Co z kolei popycha islamskich radykałów do coraz śmielszych i brutalniejszych działań. Szczegółowo zaplanowany zamach na ambasadora USA w libijskim Bengazi stał się smutnym zwieńczeniem Obamowskiego „resetu" z krajami islamu, który miał wszak zapewnić Ameryce i Amerykanom większe bezpieczeństwo.

Jak odwdzięcza się Rosja

Nas oczywiście najbardziej interesuje inny reset – z Rosją. Ma on rzecz jasna inne korzenie, lecz także jest nacechowany w większym stopniu idealizmem niż zdrowym rozsądkiem czy chłodną kalkulacją. W lipcu 2009 roku podczas wizyty w moskiewskiej Nowej Akademii Ekonomicznej, prezydent USA mówił: „Istnieje XX-wieczne przekonanie, iż Stany Zjednoczone i Rosja już na zawsze pozostaną rywalami, i że silna Ameryka czy silna Rosja mogą budować swą tożsamość tylko w opozycji do siebie. Istnieje też inna, XIX-wieczna wizja, wedle której nasze państwa powinny walczyć o strefy wpływów i tworzyć sojusze, które będą się wzajemnie równoważyć. To błędne założenia. Anno Domini 2009 mocarstwa nie muszą już okazywać swej wyższości, dominując nad innymi krajami, lub demonizując je".

USA i Rosja ratyfikowały w międzyczasie układ Nowy START o redukcji arsenałów nuklearnych, amerykańskie i rosyjskie koncerny energetyczne współpracują ze sobą aż miło, lecz można odnieść wrażenie, że słów Obamy o końcu epoki „stref wpływów" Kreml jakoś nie przyjął sobie do serca. Prezydent Putin pieczołowicie i przy biernej postawie Waszyngtonu odbudowuje dawne kontury sowieckiego imperium. Obama nie wykazuje najmniejszego zainteresowania sprawami Ukrainy czy Gruzji. Odwrócił się od Polski oraz innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które aktywnie wspierały Amerykanów w Iraku i Afganistanie. O poziomie wiedzy obecnej administracji na temat  naszego kraju najlepiej świadczą słynne „polskie obozy śmierci" w ustach Baracka Obamy, które wywołały szok i oburzenie nie tylko nad Wisłą.

Rosja „odwdzięcza się" jak może: blokując większość inicjatyw amerykańskich w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, wysyłając broń siepaczom Baszara al Asada czy wycofując się z tzw. programu Nunna-Lugara, który pozwalał amerykańskim inspektorom na kontrolowanie składów rosyjskiej broni atomowej. Jednak największym bodaj „sukcesem" resetu była gwałtowna zmiana planów budowy tarczy antyrakietowej, pod naciskiem Kremla. Wprawdzie Obama nie zrezygnował z tego projektu całkowicie, lecz reset trwa i może nam jeszcze przynieść liczne niespodzianki.

Chyba że obecna kadencja Obamy będzie jego pierwszą i ostatnią, a Mitt Romney dotrzyma słowa z kampanii wyborczej i tupnie nogą na rosyjskiego niedźwiedzia. Czy jednak ktoś jeszcze boi się Ameryki?

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Ciężko jest być prorokiem we własnym kraju, a jeszcze ciężej być nim za granicą. Szczególnie, jeśli wszystkim wokół składało się najbardziej wymyślne i fantastyczne obietnice, roztaczało wizję lepszego życia w dobrobycie i pokoju oraz atmosferze miłości między narodami i religiami. Jeśli w dodatku okazuje się, iż ów prorok nie jest wcale wysłannikiem bogów, lecz zwykłym śmiertelnikiem, rozczarowanie musi być podwójnie bolesne.

Cztery lata temu Barack Obama oczarował swoich rodaków i cały świat swoim optymizmem, świeżością i „nadzieją", która pojawiała się niemal w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu. Bezrobotni liczyli na dawno niewidziany etat. Chorzy – na cudowne uzdrowienie służby zdrowia. Homoseksualiści – na zalegalizowanie jednopłciowych małżeństw w całych Stanach. Ekolodzy – na więcej paneli słonecznych i wiatrowych turbin. Pacyfiści – na zamknięcie więzienia w Guantánamo i zakończenie bezsensownej wojny z terroryzmem. Cały świat zaś liczył na to, że Obama zmieni buńczuczną, agresywną, napinającą muskuły Amerykę w łagodnego hegemona, wyrozumiałego, koncyliacyjnego, wyciągającego rękę do zgody. Że młody, ambitny prezydent pokaże nową, uśmiechniętą twarz swojego kraju, w przeciwieństwie do twarzy ponurej i zawziętej, którą symbolizował jego poprzednik.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Kataryna: Piekło zerwanego kompromisu aborcyjnego
Plus Minus
Kryminalna „Krucjata” zawędrowała z TVP do Netflixa. Miasto popsutych synów
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach