Węgry i Rumunia. Serbia i Chorwacja. Szwecja i Finlandia. Anglia i Irlandia. Grecja i Turcja. Rosja i Chiny. Salwador i Honduras. Byłbym zapomniał: Polska i Czechy.
Właściwie czemu tak? Bo sporne, dopóki kopce i betonowe słupki nie zapuszczą korzeni, wydają się już nie, jak zwykle, kopalnie kruszców, księżniczki, herby i legendy, ale każda jodła, każda kartoflana redlina? Bo to ziemie sąsiada zdeptać musi kopytami każdy zagon, każdy poseł, choćby i ruszający daleko i w innych sprawach, po włos z brody chana? Bo to sąsiadowi najłatwiej uczynić afront? A może – bo niepokojąco podobni, więc dla ocalenia swojego „ja" trzeba koniecznie się odróżniać, choćby boleśnie i krwawo, jak w buncie nastolatka przeciw tym, z których krew z krwi i kość z kości.
Gdzie indziej te zerwania dokonały się na tyle dawno, popioły ułożyły się na tyle grubą, miękką warstwą, że nad obcościami rodzą się, jak łuk przymierza, paradoksalne bliskości. Irlandczycy tworzący wielką poezję angielską. Polacy, malujący rosyjskie płótna, węgierscy szlachcice stający się apostołami rumuńskiego odrodzenia narodowego i mistrzami chorwackiej prozy.
A tu – pustawo. Konsulowie i społecznicy łamią sobie głowy i gryzą ołówki, na próżno szukając patronów dla rajdów, unijnych projektów transgranicznych i domów kultury. Ot, artyści, od Staffa po Stykę – zwykle wnuki i prawnuki c.k. oficerów i poborców podatkowych, przybyłych na ziemie Galicji i Lodomerii w czasach, gdy tożsamość narodowa była w najlepszym razie feblikiem młodych poetów. Jeden artylerzysta, co po odsłużeniu swoich lat w nowotarskim c. i k. 1. Pułku Artylerii Górskiej wstąpił do Związku Strzeleckiego, w bitwie pod Krzywopłotami osłaniał legionistów ogniem trzech zdezelowanych armat wz. 1856, zapadł w antologie poezji polskiej frazą „To major Brzoza kartaczami w moskiewskie pułki wali", a dziś ma, bagatela, uliczkę w Zielonce. Dwóch scholastyków, trzech scholiastów, jeden oftalmolog: studenci Krakowa, Pragi, Prerova, a najczęściej Heidelbergu. Zalotnicy i orszaki weselne najwyraźniej przechodzili przez grań znacznie rzadziej niż waganci. Kto by pomyślał, że tak cholernie wysokie te góry.
Przyjaźnie bojowców z lat komuny – wspaniałe, żarliwe, ale tkwiące na tak niebotycznym piedestale z polerowanego marmuru, że nawet ze sprzętem taternickim trudno byłoby się wspiąć bodaj do podnóża Tamtych Jacków i Vašków; więc i nikt nie próbuje. Ktoś jeszcze słucha Kryla, ktoś przez jeden wers ze stoczniowego Przeglądu Piosenki Prawdziwej trafił do książek Oty Pavla i wraca już stale nad Berounkę. Ktoś odpadł od Patočki, ktoś zawsze gotów jest w przypływie mizantropii rzucić „...a bude hůř" za Janem Pelcem. Im też budujemy piedestały – skromniejsze, z butwiejącej bibuły.