Kurtz w kałamaszce

Publikacja: 16.02.2013 00:01

A zaczęło się tak sielsko, w tej okolicy i w tym pokoleniu, które będą dla nas już na zawsze jedną z figur radosnej, a potem heroicznej młodości. Rok 1801, Brzostowica Wielka: syn unickiego księdza, chowany w rzymskiej wierze. Jasne włosy rodzeństwa, len, lipy, gdzieś w opłotkach patrol Wielkiej Armii. Liceum w Świsłoczy, a od 1817 – pan Józef Kowalewski, student filologii klasycznej na Wydziale Literackim Uniwersytetu Wileńskiego.

Naturalnie, Towarzystwo Filomatów i ich zatrudnienia. „Luby Przyjacielu! – zaczyna list do Adama we wrześniu 1819 roku. – Nie piszę ci długo, bo czasu nie mam wiele. Posłałem ci seksterna, jakich żądałeś: te przejrzyj spiesznie i nazad mi odeszlij...". Przypisy w archiwach mnożone przez polonistów są dowodem na zażyłość z lulką, ponczem i lekcyami z estetyki. Resztę też nietrudno sobie wyobrazić: stare kamasze, upasiony bernardyn, jasne włosy Jadwini czy Karusi.

Aresztowany jesienią 1823 roku, z racji talentów i rokującej nadzieję postawy zostaje zesłany w trybie administracyjnym do Kazania z zadaniem studiowania języków wschodnich. Nad Wołgą w dwa lata opanuje tatarski, tłumacząc jednocześnie, wierny jeszcze klasykom, Dionizego z Halikarnasu. Wkrótce z Sankt Petersburga przychodzi kolejna decyzja: państwo potrzebuje specjalistów od języka mongolskiego. Wybór pada na młodego, zdolnego przybysza z Litwy, który w maju 1828 roku wyrusza do Irkucka.

Co tam Irkuck! – dotrze do Urgi, do Kiachty, do Wierchnieudińska. W sierpniu 1830 roku otwiera się przed nim pylisty szlak do niepojętego miasta nad rozlaną, błotnistą rzeką, które nazwie, po raz pierwszy w polszczyźnie, „Pekjinem", w liście wysłanym akurat w dniu, kiedy gdzieś o pół świata na chwilę zapłonął staromiejski arsenał. Kolejne pełnie księżyca w stepach, wśród Buriatów selengijskich; wytarte płyty kamienne prowadzące do lamajskich klasztorów.

Wiorsty, popasy, miesiące, plemiona; schylanie się w zawsze za niskich drzwiach. Wisząca w chacie szamana zdarta z jeńca skóra, natarta solą i zachowująca kształt człowieka, szeleści w lekkim przeciągu nie głośniej niż pęki fasoli w czeladnej. Dzikie pszczoły brzęczące między żebrami padłego jaka. Parzące się pary, rodzące w kącie jurty kobiety i psy żrące łożysko. Po kilku dniach dłoń, która sięgnie do zabłąkanej w sakwojażu ostatniej czystej chustki, zostawia na niej niezmywalne ciemne smugi. Tłusta paleta praczłowieka: ugier, ochra i sadza.

W roku 1833 wrócił do Kazania, przywożąc największą wówczas w Rosji kolekcję rękopisów i chińskich druków oraz dziennik podróżny, który starczy, by napisać pierwszą w świecie pracę o kosmologii buddyjskiej, wydać antologię klasycznej literatury mongolskiej i gramatykę tego przedziwnego, aglutynacyjnego języka. Jego słownik mongolsko-rosyjsko-francuski doczekał się w latach 30. XX wieku fototypowego przedruku w Pekinie: grube, śliskie karty do dziś stanowią chlubę prowincjonalnych wydziałów orientalistyki.

Oczywiście, zaszczyty: pierwsza w Europie katedra filologii mongolskiej, profesura, ordery: Anna, Stanisław i Włodzimierz. Ale pióro coraz częściej zwalnia bieg: rządki kresek na marginesach dowodzą, jak często autor próbował, daremnie, policzyć przekraczane w bród rzeki. Ożenek z Anną Sokołowną i nieczęste wizyty w pokojach, skąd dobiega śpiewna rosyjska mowa matki, babuszki, a z czasem córki i synów; i co z tego? Dziecięca trumna (najmłodszy), intrygi (proponowano rektorat w Petersburgu, zrezygnował), wystrzały: co z tego pełzania może się ostać pod obojętnym spojrzeniem bazaltowych bożków?

Z tą samą obojętnością przyjmie propozycje objęcia Katedry Historii Powszechnej w nowo otwartej warszawskiej Szkole Głównej, jesienią 1862 roku. Historia powszechna – genealogie chanów i lamów sięgające ośmnastu tysięcy lat – a tu dzieciaki z bródkami à la Garibaldi, których zresztą coraz mniej na wykładach. Z tą samą obojętnością patrzeć będzie we wrześniu następnego roku na Kozaków wpadających do pałacu Andrzeja Zamoyskiego na Krakowskim Przedmieściu, gdzie zamieszkał. Od frontu na bruk wali się nieśmiertelny fortepian, ale z okien od oficyny drobi blady śnieg kartek: to tysiąc stron jego nigdy niewydanego drukiem dziennika podróży. Z tą samą obojętnością wykładać będzie przez kolejne lata na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim. Słone jeziora, parująca krew wielbłąda – i letnia herbata. W półmroku pokoju cicho stukają o siebie kulki z jadeitu.

To porażenie nieludzką wielkością świata opisał wiek później Kalifornijczyk Robinson Jeffers, przełożony zresztą na polski przez innego wychodźcę z Litwy:

Atlantyk jest fosą burzliwą, a Morze Śródziemne

Błękitną sadzawką w starym ogrodzie.

Od pięciu tysiącleci przyjmuje ofiary,

Tonące okręty i krew, błyszczy w słońcu. Tu jednak Pacyfik:

Okręty, samoloty, wojny tutaj nic nie znaczą.

Ani, jak dziś, nasz krwawy spór z dzikimi karłami,

Ani przyszła światowa rozprawa między ludźmi, co patrzą na zachód,

I ludźmi, co patrzą na wschód. Żądza władzy, bitewne sokoły,

Zbrojne wędrówki: pyłek kurzu na olbrzymiej szali.

Tu, gdzie górzysty brzeg i obryw za mrocznym obrywem,

Nurkują jak delfiny przez szary morski dym

W blade morze. Spójrz na zachód, na tę górę wody: połowa planety.

Ta kopuła, to pół-globu, to wybałuszone

Oko wody, wyginające się ku Azji,

Australii i białej Antarktydzie: te powieki

Nie zamykają się nigdy. Oto jest bezsenne

Oko Ziemi. Co ogląda, to nie nasze wojny.

Gdyby Kowalewski w wieku dojrzałym nadal pisywał wiersze, mógłby był pierwszy sięgnąć po ten koncept i stworzyć rzecz o Oku Stepu: zmąconym buranami, pokrytym bielmem śniegu, poprzecinanym krwawymi żyłkami, wybałuszonym w kosmos i obojętnym na żywiołki drobniejszego płazu. A tak – został po nim gest wzruszania ramionami, śliskie foliały i myśl, że choć podróże kształcą, to może nie zawsze roztropnym jest wypuszczać się w nie zbyt daleko i w zbyt młodym wieku.

A zaczęło się tak sielsko, w tej okolicy i w tym pokoleniu, które będą dla nas już na zawsze jedną z figur radosnej, a potem heroicznej młodości. Rok 1801, Brzostowica Wielka: syn unickiego księdza, chowany w rzymskiej wierze. Jasne włosy rodzeństwa, len, lipy, gdzieś w opłotkach patrol Wielkiej Armii. Liceum w Świsłoczy, a od 1817 – pan Józef Kowalewski, student filologii klasycznej na Wydziale Literackim Uniwersytetu Wileńskiego.

Naturalnie, Towarzystwo Filomatów i ich zatrudnienia. „Luby Przyjacielu! – zaczyna list do Adama we wrześniu 1819 roku. – Nie piszę ci długo, bo czasu nie mam wiele. Posłałem ci seksterna, jakich żądałeś: te przejrzyj spiesznie i nazad mi odeszlij...". Przypisy w archiwach mnożone przez polonistów są dowodem na zażyłość z lulką, ponczem i lekcyami z estetyki. Resztę też nietrudno sobie wyobrazić: stare kamasze, upasiony bernardyn, jasne włosy Jadwini czy Karusi.

Aresztowany jesienią 1823 roku, z racji talentów i rokującej nadzieję postawy zostaje zesłany w trybie administracyjnym do Kazania z zadaniem studiowania języków wschodnich. Nad Wołgą w dwa lata opanuje tatarski, tłumacząc jednocześnie, wierny jeszcze klasykom, Dionizego z Halikarnasu. Wkrótce z Sankt Petersburga przychodzi kolejna decyzja: państwo potrzebuje specjalistów od języka mongolskiego. Wybór pada na młodego, zdolnego przybysza z Litwy, który w maju 1828 roku wyrusza do Irkucka.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą