A zaczęło się tak sielsko, w tej okolicy i w tym pokoleniu, które będą dla nas już na zawsze jedną z figur radosnej, a potem heroicznej młodości. Rok 1801, Brzostowica Wielka: syn unickiego księdza, chowany w rzymskiej wierze. Jasne włosy rodzeństwa, len, lipy, gdzieś w opłotkach patrol Wielkiej Armii. Liceum w Świsłoczy, a od 1817 – pan Józef Kowalewski, student filologii klasycznej na Wydziale Literackim Uniwersytetu Wileńskiego.
Naturalnie, Towarzystwo Filomatów i ich zatrudnienia. „Luby Przyjacielu! – zaczyna list do Adama we wrześniu 1819 roku. – Nie piszę ci długo, bo czasu nie mam wiele. Posłałem ci seksterna, jakich żądałeś: te przejrzyj spiesznie i nazad mi odeszlij...". Przypisy w archiwach mnożone przez polonistów są dowodem na zażyłość z lulką, ponczem i lekcyami z estetyki. Resztę też nietrudno sobie wyobrazić: stare kamasze, upasiony bernardyn, jasne włosy Jadwini czy Karusi.
Aresztowany jesienią 1823 roku, z racji talentów i rokującej nadzieję postawy zostaje zesłany w trybie administracyjnym do Kazania z zadaniem studiowania języków wschodnich. Nad Wołgą w dwa lata opanuje tatarski, tłumacząc jednocześnie, wierny jeszcze klasykom, Dionizego z Halikarnasu. Wkrótce z Sankt Petersburga przychodzi kolejna decyzja: państwo potrzebuje specjalistów od języka mongolskiego. Wybór pada na młodego, zdolnego przybysza z Litwy, który w maju 1828 roku wyrusza do Irkucka.
Co tam Irkuck! – dotrze do Urgi, do Kiachty, do Wierchnieudińska. W sierpniu 1830 roku otwiera się przed nim pylisty szlak do niepojętego miasta nad rozlaną, błotnistą rzeką, które nazwie, po raz pierwszy w polszczyźnie, „Pekjinem", w liście wysłanym akurat w dniu, kiedy gdzieś o pół świata na chwilę zapłonął staromiejski arsenał. Kolejne pełnie księżyca w stepach, wśród Buriatów selengijskich; wytarte płyty kamienne prowadzące do lamajskich klasztorów.
Wiorsty, popasy, miesiące, plemiona; schylanie się w zawsze za niskich drzwiach. Wisząca w chacie szamana zdarta z jeńca skóra, natarta solą i zachowująca kształt człowieka, szeleści w lekkim przeciągu nie głośniej niż pęki fasoli w czeladnej. Dzikie pszczoły brzęczące między żebrami padłego jaka. Parzące się pary, rodzące w kącie jurty kobiety i psy żrące łożysko. Po kilku dniach dłoń, która sięgnie do zabłąkanej w sakwojażu ostatniej czystej chustki, zostawia na niej niezmywalne ciemne smugi. Tłusta paleta praczłowieka: ugier, ochra i sadza.
W roku 1833 wrócił do Kazania, przywożąc największą wówczas w Rosji kolekcję rękopisów i chińskich druków oraz dziennik podróżny, który starczy, by napisać pierwszą w świecie pracę o kosmologii buddyjskiej, wydać antologię klasycznej literatury mongolskiej i gramatykę tego przedziwnego, aglutynacyjnego języka. Jego słownik mongolsko-rosyjsko-francuski doczekał się w latach 30. XX wieku fototypowego przedruku w Pekinie: grube, śliskie karty do dziś stanowią chlubę prowincjonalnych wydziałów orientalistyki.
Oczywiście, zaszczyty: pierwsza w Europie katedra filologii mongolskiej, profesura, ordery: Anna, Stanisław i Włodzimierz. Ale pióro coraz częściej zwalnia bieg: rządki kresek na marginesach dowodzą, jak często autor próbował, daremnie, policzyć przekraczane w bród rzeki. Ożenek z Anną Sokołowną i nieczęste wizyty w pokojach, skąd dobiega śpiewna rosyjska mowa matki, babuszki, a z czasem córki i synów; i co z tego? Dziecięca trumna (najmłodszy), intrygi (proponowano rektorat w Petersburgu, zrezygnował), wystrzały: co z tego pełzania może się ostać pod obojętnym spojrzeniem bazaltowych bożków?