Są dwie blisko siebie wpadające do Wisły rzeki: od strony Królestwa wpada Nida – powolna, rozlewna, dość błotnista i cicha. Po drugiej stronie Wisły (od Małopolski) – Dunajec – to rzeka o charakterze górskim, dużo sprawiła trudności i zabiegów, lecz z punktu wojskowego była łatwiejsza do utrzymania. Pozycje nam wyznaczone biegły nieprzerwanie wzdłuż Nidy i utrzymanie się na jej linii było trudniejszym zadaniem.
Nasz 5. pp. Legionów zajął rejon (już przygotowany i okopany) po Austriakach, na odcinku około 15 kilometrów, zajmując też przylegające wsie: Tur Dolny, Tur Górny, Sobowice i dalej. Po drugiej stronie rzeki, na naszym prawym skrzydle, widać było miasteczko Pińczów – zajęte przez Moskali.
Przewieziono nas koleją ze Śląska do stacji Jędrzejów, a stamtąd wieczorem dotarliśmy pieszo na pozycje nad Nidą. Na prawo od nas był 1. pp. Legionów i dwa luźne baony. Okopy nasze (ciągłe) to się zbliżały do rzeki (Tur Górny) i wtedy mieliśmy około 400 metrów do okopów rosyjskich, to się od niej oddalały (Imielno) na około 1.500 metrów, wychodząc na błotnistą dolinę (mówię o pozycji 5. pułku). Zależnie od tego, w którym miejscu odcinka przebiegała służba, była ona łatwiejsza lub cięższa.
Ja wraz ze swą świeżą kompanią na razie nie zajmuję okopów i trzymany jestem w odwodzie we wsi Tur Dolny. Jest to tuż przy głównej linii oporu. Szkolę swą kompanię i powoli ją munduruję. Prędko bardzo i moja 4. kompania II baonu (później dopiero otrzymuje nazwę właściwą – 8 kompanii) zajmuje pozycje w okopach. Na odcinku Nidy staliśmy w ciągłych utarczkach i walkach dwa i pół miesiąca, czyli do 12 maja 1915 roku.
Cała zima i wiosna, ta wiosna budząca się, przyloty ptaków i piękno przyrody, zostawiły we mnie niezapomniane wspomnienia. Odbicie Przemyśla i Lwowa nie zrobiło takiego wrażenia. Prowadzi się teraz walki okopowe z wypadami, lecz rzeka i silne pozycje po obu stronach ograniczają je. Codzienna kanonada, czujki, podsłuchy i patrole na przedpolu, to nasza codzienność. Służbę pełniliśmy baonami, zmieniając się: 2 tygodnie w okopach i tydzień na tyłach, w rezerwie (w odległości 3 do 5 kilometrów – w najbliższej wsi, mniej więcej na linii swojej artylerii).
W okopach zastaliśmy przekazane nam „schrony" dla oficerów (po Austriakach). Były to wykopane ziemianki, bardzo lekko zabezpieczone. Miałem więc taki głębszy schron zabezpieczający od kul szrapnelowych. Było w nim okienko wychodzące na zewnątrz okopu, a wewnątrz miałem mały stół, taboret, pryczę i żelazny piecyk z rurą na zewnątrz. Palić w dzień było bardzo ryzykowne, gdyż dym ściągał ogień artyleryjski. Paliło się w piecu nocą.
Żołnierze mieli zbiorowe (drużynami) ziemianki tego samego typu. Każdy trafny strzał (granat) przebijał bez trudu dach, zrobiony z lekkich bali, ponieważ były to dopiero początki czasu stałych okopów. W dzień żołnierze podgrzewali sobie jedzenie przy bardzo małym ogniu, co było dużym ryzykiem.
Ja postanowiłem czuwać nocą wraz z żołnierzami, a w dzień spać – wówczas zastępował mnie kolejno dyżurny oficer. Wieczorem, od dobrego zmierzchu, podjeżdżały blisko na wyznaczone punkty kuchnie polowe, przywożąc obiad, a przed świtem – kawę i chleb na cały dzień. Kawy wydawano pełną manierkę, dodając do tego porcję rumu, ewentualnie dając pełną menażkę czerwonego, dalmatyńskiego wina, by można było przez cały dzień go pić, zamiast zakażonej wody.
Służba w dzień była głównie w samych okopach, gdzie stały liczne posterunki z bronią, które miały obserwować swój rejon. Broń maszynowa była zawsze na pozycji, po jednym ckm z małą obsadą (2-3 żołnierzy). Prócz tego byli rozstawieni strzelcy (najlepsi – wyborowi), by strzelać do celów zaobserwowanych. Żołnierze na posterunkach mieli ustawione ochronne blachy stalowe, gdyż hełmów stalowych wtedy jeszcze nie było.