W powietrzu czuć było cierpki zapach świec, żar z kominka lekko rumienił ściany. Obudzona w środku zimy ćma, która przed chwileczką jeszcze krążyła wokół płomienia, skwierczała teraz w ogniu jak suchy knot. Z jej nadpalonych skrzydeł spoglądały na Alberta wielkie sowie oczy.
Albert wypowiedział zaklęcie, albo też zdanie, które w jego mniemaniu było zaklęciem. Wiatr natarł mocniej na ściany domu i Albert poczuł na twarzy chłód. Zmrużył oczy, lecz nadal wpatrywał się z uwagą w lustro.
Bóg był daleko... Przed oczami miał obraz znany od dziesiątków lat: własne, podniszczone jak wytarte lisie futerko oblicze, nietynkowany mur z kanciastych kamieni, okienko, w którego szybach zagnieździł się gruby na palec szron. Byłby widział i granatowe niebo, gdyby nie mróz. Gwiazdy? Cóż można powiedzieć o gwiazdach, jeśli nie widać nieba?
Płonące w kominku drzewo zaczynało się dopalać. Świeciła jeszcze świeca, a właściwie ogarek w garniturze z motylich skrzydeł i tylko dzięki niej Albert czuł wokół siebie słabe tętno życia, ruch. Płaty wilgoci i pleśni pod sufitem przybierały fantastyczne barwy i unosiły się w biegu, jak spłoszone zwierzęta.
Drgnął. Wydało mu się, że na murze, za sobą dostrzegł cień, poruszenie.
Powiedział znowu kilka razy na głos: Panie, jeśli jesteś, przyjdź... Jakby w odpowiedzi jedno z dogasających polan wydało krótki, suchy trzask.
Albert trzymał lustro w rękach. Wpatrywał się w swoją twarz, bo zrozumiał w nagłym przypływie mądrości, że tylko w niej może znaleźć Boga. Wszak człowiek jest stworzony na jego obraz i podobieństwo. Jest ziemskim odbiciem idei doskonałych, ale do ich świata nie ma dostępu. Jeśli chce znaleźć Boga, to skazany jest na szukanie wokół siebie, wśród rzeczy.
Nagle wydało mu się, że jego twarz nabrała światłości. Czyżby to od filozofii? Nie. Płomień w kominku niemal zgasł. Usłyszał pod sufitem trzepot skrzydeł, bardzo wyraźnie brzmiący o tej porze. Wiatr zadął gwałtowniej i miał wrażenie, trwające jedną chwilę, nie dłużej, że jakaś tajemna siła porywa dom w zamieć i rzuca przed siebie, setki mil dalej. Wzdrygnął się i patrzył dalej. Zamieć huczała jakby na złość światu i Albertowi, który potrzebował skupienia.
Usłyszał ciche pukanie. Nie podniósł się. Drzwi domu zasypane były śniegiem i pukanie nie mogło pochodzić od nikogo z żywych. Któż by wybierał się z wizytą w taką zamieć? Rozprostował dłonie. Przesunął nimi po szorstkiej desce stołu, ale uważnie, by tym razem nie wbić sobie brudnej drzazgi w opuszki palca, albo jeszcze gorzej, pod paznokieć.
Z jeszcze większym napięciem wpatrywał się w lustro. Powoli zaczął dostrzegać coś, co w dziwaczny sposób zaczęło się wyłaniać z jaskrawego konturu jego twarzy. Wiedział, że to idea, która zaraz, na jego oczach oblecze się w materię. Stanie się osobą lub rzeczą.
Nie czuł strachu. Powtarzał w myśli słowa wezwania, jak nieustanną litanię. Powtarzał coraz szybciej i szybciej, aż przeszły w jednostajny, ciągły szept, potok nieartykułowanych dźwięków.
Patrzył w lustro i rozpoznawał Boga lub Jego Anioła. Świadczyła o tym nienaturalna jasność twarzy w lustrze, gorejące, ale zarazem i spokojne oczy, rysy nieporuszone, odlane jakby z najszlachetniejszych stopów metalu. Światło! Ponad wszystko światło, którego nie mógł dać ani dogasający w kominku żar, ani płomień świecy. I zapach! Cudowny, lekki i wibrujący, jak odtajająca z zimowych śniegów fiołkowa łąka. Działy się rzeczy zadziwiające. Wszystko wokół twarzy zatrzymało się jakby tknięte palcem śmierci. Trwało w niepojętym zawieszeniu. Pozbawione nagle energii. Poza czasem.
Zniknęły wymiary, ucichł wiatr. Albert nie słyszał już jego wycia, podobnie jak nie słyszał skwierczenia świecy. Płomień był nieruchomy.