Rozmowa Alberta z Bogiem

Zimowego wieczora, kiedy śnieg i zawieja na głucho zaryglowały drzwi do jego domu, Albert usiadł za stołem, wejrzał w wysrebrzone lustro i zaczął wzywać Boga

Publikacja: 30.03.2013 00:01

W powietrzu czuć było cierpki zapach świec, żar z kominka lekko rumienił ściany. Obudzona w środku zimy ćma, która przed chwileczką jeszcze krążyła wokół płomienia, skwierczała teraz w ogniu jak suchy knot. Z jej nadpalonych skrzydeł spoglądały na Alberta wielkie sowie oczy.

Albert wypowiedział zaklęcie, albo też zdanie, które w jego mniemaniu było zaklęciem. Wiatr natarł mocniej na ściany domu i Albert poczuł na twarzy chłód. Zmrużył oczy, lecz nadal wpatrywał się z uwagą w lustro.

Bóg był daleko... Przed oczami miał obraz znany od dziesiątków lat: własne, podniszczone jak wytarte lisie futerko oblicze, nietynkowany mur z kanciastych kamieni, okienko, w którego szybach zagnieździł się gruby na palec szron. Byłby widział i granatowe niebo, gdyby nie mróz. Gwiazdy? Cóż można powiedzieć o gwiazdach, jeśli nie widać nieba?

Płonące w kominku drzewo zaczynało się dopalać. Świeciła jeszcze świeca, a właściwie ogarek w garniturze z motylich skrzydeł i tylko dzięki niej Albert czuł wokół siebie słabe tętno życia, ruch. Płaty wilgoci i pleśni pod sufitem przybierały fantastyczne barwy i unosiły się w biegu, jak spłoszone zwierzęta.

Drgnął. Wydało mu się, że na murze, za sobą dostrzegł cień, poruszenie.

Powiedział znowu kilka razy na głos: Panie, jeśli jesteś, przyjdź... Jakby w odpowiedzi jedno z dogasających polan wydało krótki, suchy trzask.

Albert trzymał lustro w rękach. Wpatrywał się w swoją twarz, bo zrozumiał w nagłym przypływie mądrości, że tylko w niej może znaleźć Boga. Wszak człowiek jest stworzony na jego obraz i podobieństwo. Jest ziemskim odbiciem idei doskonałych, ale do ich świata nie ma dostępu. Jeśli chce znaleźć Boga, to skazany jest na szukanie wokół siebie, wśród rzeczy.

Nagle wydało mu się, że jego twarz nabrała światłości. Czyżby to od filozofii? Nie. Płomień w kominku niemal zgasł. Usłyszał pod sufitem trzepot skrzydeł, bardzo wyraźnie brzmiący o tej porze. Wiatr zadął gwałtowniej i miał wrażenie, trwające jedną chwilę, nie dłużej, że jakaś tajemna siła porywa dom w zamieć i rzuca przed siebie, setki mil dalej. Wzdrygnął się i patrzył dalej. Zamieć huczała jakby na złość światu i Albertowi, który potrzebował skupienia.

Usłyszał ciche pukanie. Nie podniósł się. Drzwi domu zasypane były śniegiem i pukanie nie mogło pochodzić od nikogo z żywych. Któż by wybierał się z wizytą w taką zamieć? Rozprostował dłonie. Przesunął nimi po szorstkiej desce stołu, ale uważnie, by tym razem nie wbić sobie brudnej drzazgi w opuszki palca, albo jeszcze gorzej, pod paznokieć.

Z jeszcze większym napięciem wpatrywał się w lustro. Powoli zaczął dostrzegać coś, co w dziwaczny sposób zaczęło się wyłaniać z jaskrawego konturu jego twarzy. Wiedział, że to idea, która zaraz, na jego oczach oblecze się w materię. Stanie się osobą lub rzeczą.

Nie czuł strachu. Powtarzał w myśli słowa wezwania, jak nieustanną litanię. Powtarzał coraz szybciej i szybciej, aż przeszły w jednostajny, ciągły szept, potok nieartykułowanych dźwięków.

Patrzył w lustro i rozpoznawał Boga lub Jego Anioła. Świadczyła o tym nienaturalna jasność twarzy w lustrze, gorejące, ale zarazem i spokojne oczy, rysy nieporuszone, odlane jakby z najszlachetniejszych stopów metalu. Światło! Ponad wszystko światło, którego nie mógł dać ani dogasający w kominku żar, ani płomień świecy. I zapach! Cudowny, lekki i wibrujący, jak odtajająca z zimowych śniegów fiołkowa łąka. Działy się rzeczy zadziwiające. Wszystko wokół twarzy zatrzymało się jakby tknięte palcem śmierci. Trwało w niepojętym zawieszeniu. Pozbawione nagle energii. Poza czasem.

Zniknęły wymiary, ucichł wiatr. Albert nie słyszał już jego wycia, podobnie jak nie słyszał skwierczenia świecy. Płomień był nieruchomy.

Bał się myśleć. Obcował z ideą.

– Czy jesteś Panem? – usłyszał swój głos.

– Jam jest – odpowiedział ten sam głos.

– Wierzę – szepnął z głębokim przejęciem.

– Wierzysz, Albercie? – zapytał Bóg.

– Wierzę, Panie.

– A w co wierzysz?

– W Ciebie, Panie, wierzę.

– Nie chciałeś uwierzyć. Chciałeś mnie spotkać, zobaczyć.

– Widzę Cię, Panie.

– Bzdura, Albercie, widzisz siebie.

– Słyszę cię, Panie.

– Nie... słyszysz swój głos, Albercie.

– Ale jesteś tu Panie.

– Musisz w to uwierzyć. Widzisz i słyszysz tylko siebie, Albercie.

– Słyszałem Twojego anioła.

– To była sowa, Albercie.

– Czas się zatrzymał.

– Ucichła zamieć, Albercie.

– Wierzę Panie, że jesteś we mnie. Wierzę w to.

– Albo jestem tobą, Albercie...

– Nie rozumiem. Mną, Panie?

– Tobą, Albercie.

– Czyliż ja jestem Bogiem?

Nie usłyszał odpowiedzi. Zaskwierczała za to głośniej świeczka, a nad głową przeleciał mu znowu Anioł Pański albo sowa.

Albert ciągle wpatrywał się w lustro. Powoli gasła światłość bijąca z twarzy w zwierciadle. Idea ulatywała w zaświaty, pozostawiając jedynie wiotczejącą nad ranem materię. Albert z obrzydzeniem zaczął rozpoznawać swoje rysy, gęstą szczecinę zarostu, który wyrósł po nieprzespanej nocy, i przekrwione oczy. Miał niejasne poczucie jakiejś wulgarności wokół, może własnego prostactwa.

W ściany domu znów zawiał wiatr, a w okienku błysnęły pierwsze gwiazdy świtu. Żółty wosk świecy kapał na stół, a pod sufitem po raz tysięczny plamy wilgoci i pleśni rozpoczęły bezładną gonitwę, jakby były stadem rozpędzonych zwierząt.

* * *

Następnego dnia odkopano drzwi do domu Alberta. Było już południe.

Ze wsi dochodziły krzyki dzieci, metaliczny dźwięk kowadła dowodził ponad wszelką wątpliwość, że kowal nie próżnuje, ktoś strzelił z bata i wkrótce, przy wtórze szalejących dzwoneczków, przemknął przed domem Alberta dziedzic w wielkich czerwonych saniach.

Do drzwi zastukał ministrant.

– Albercie, proboszcz woła, żebyście przyszli zagrać do Anioła Pańskiego... już południe... – krzyczał piskliwie chłopiec i Albert podniósł głowę znad stołu.

– Idź, powiedz jegomościowi, że dziś nie przyjdę – rzucił w kierunku drzwi organista.

– Ani jutro – dodał po chwili.

– A co, chorzyście? – bez specjalnej troski w głosie pytał chłopiec.

– Powiedz, że nigdy już nie przyjdę, niech se kogoś znajdzie.

Ministrant nie pytał już więcej, tylko pobiegł na plebanię. Albert zaś spakował do lnianego worka wszystkie swoje ubrania, dorzucił jeszcze ogryzek świecy, dwa chleby, które kupił poprzedniego dnia, osełkę twardego od mrozu na kamień masła, włożył buty i wyszedł.

Kiedy pytano go we wsi, dokąd się wybiera, odpowiadał, że idzie budować nowy kościół, i nic więcej nie mówił, tylko dreptał na zachód zaśnieżoną drogą w kierunku dalekich miast i mądrych ludzi. A chłopi się dziwili, że on, niby organista, a kościoły też umie budować, i pluli sobie w garść, że mało Alberta szanowali.

On zaś zostawił za sobą wieś i jak niknące w odmętach ziarenko piasku przepadł gdzieś w niekończących się perspektywach.

Tego samego dnia odwiedził dom organisty proboszcz, czerwony na twarzy od zimna i wściekłości. Obuty w trzewiki ze świńskiej skóry i w czarnym ze starości kożuchu. Najpierw zastukał kilka razy w drzwi, potem je otwarł.

Przestąpił próg. Za nim wszedł strwożony ministrant.

Na podłodze walały się porozrzucane paciorki różańca. Koło kominka leżał mszalnik i księga z nutami. Na krawędzi stołu, z kałuży zaschniętego wosku sterczały nadpalone skrzydła dużej ćmy. Obok przewrócone resztki świecy.

Proboszcz rozdziawił mimowolnie usta.

Podszedł do stołu w nadziei znalezienia jakiegoś listu, ale tam było tylko grube, kryształowe lustro.

Na moment odbiło czerwony nos Jegomościa.

Wziął je do ręki i jakby w przestrachu, szybko odłożył.

Było przez środek pęknięte...

Opowiadanie ukazało się po raz pierwszy w kwartalniku „Fronda" Nr 37 w 2005 roku

W powietrzu czuć było cierpki zapach świec, żar z kominka lekko rumienił ściany. Obudzona w środku zimy ćma, która przed chwileczką jeszcze krążyła wokół płomienia, skwierczała teraz w ogniu jak suchy knot. Z jej nadpalonych skrzydeł spoglądały na Alberta wielkie sowie oczy.

Albert wypowiedział zaklęcie, albo też zdanie, które w jego mniemaniu było zaklęciem. Wiatr natarł mocniej na ściany domu i Albert poczuł na twarzy chłód. Zmrużył oczy, lecz nadal wpatrywał się z uwagą w lustro.

Bóg był daleko... Przed oczami miał obraz znany od dziesiątków lat: własne, podniszczone jak wytarte lisie futerko oblicze, nietynkowany mur z kanciastych kamieni, okienko, w którego szybach zagnieździł się gruby na palec szron. Byłby widział i granatowe niebo, gdyby nie mróz. Gwiazdy? Cóż można powiedzieć o gwiazdach, jeśli nie widać nieba?

Płonące w kominku drzewo zaczynało się dopalać. Świeciła jeszcze świeca, a właściwie ogarek w garniturze z motylich skrzydeł i tylko dzięki niej Albert czuł wokół siebie słabe tętno życia, ruch. Płaty wilgoci i pleśni pod sufitem przybierały fantastyczne barwy i unosiły się w biegu, jak spłoszone zwierzęta.

Drgnął. Wydało mu się, że na murze, za sobą dostrzegł cień, poruszenie.

Powiedział znowu kilka razy na głos: Panie, jeśli jesteś, przyjdź... Jakby w odpowiedzi jedno z dogasających polan wydało krótki, suchy trzask.

Albert trzymał lustro w rękach. Wpatrywał się w swoją twarz, bo zrozumiał w nagłym przypływie mądrości, że tylko w niej może znaleźć Boga. Wszak człowiek jest stworzony na jego obraz i podobieństwo. Jest ziemskim odbiciem idei doskonałych, ale do ich świata nie ma dostępu. Jeśli chce znaleźć Boga, to skazany jest na szukanie wokół siebie, wśród rzeczy.

Nagle wydało mu się, że jego twarz nabrała światłości. Czyżby to od filozofii? Nie. Płomień w kominku niemal zgasł. Usłyszał pod sufitem trzepot skrzydeł, bardzo wyraźnie brzmiący o tej porze. Wiatr zadął gwałtowniej i miał wrażenie, trwające jedną chwilę, nie dłużej, że jakaś tajemna siła porywa dom w zamieć i rzuca przed siebie, setki mil dalej. Wzdrygnął się i patrzył dalej. Zamieć huczała jakby na złość światu i Albertowi, który potrzebował skupienia.

Usłyszał ciche pukanie. Nie podniósł się. Drzwi domu zasypane były śniegiem i pukanie nie mogło pochodzić od nikogo z żywych. Któż by wybierał się z wizytą w taką zamieć? Rozprostował dłonie. Przesunął nimi po szorstkiej desce stołu, ale uważnie, by tym razem nie wbić sobie brudnej drzazgi w opuszki palca, albo jeszcze gorzej, pod paznokieć.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy