Zapadał zmierzch i z Angkor Wat do Siem Reap, hotelowego zaplecza starodawnych kambodżańskich świątyń, wyruszały jeden po drugim autokary, samochody i popularne w Indochinach odkryte łaziki, zwane tuktukami. Gdy obejrzałam się w miejscu, gdzie do głównej drogi dochodziła boczna, wiodąca z nie mniej imponującego zespołu Angkor Thom, oniemiałam. Nieprzerwany sznur pojazdów ciągnął się po horyzont jak jeden gigantycznych rozmiarów konwój. Setki samochodów, tysiące ludzi, którzy wnet rozpłyną się po hotelach, restauracjach, barach...
Kwintesencją turystycznej masówki wydawał mi się wcześniej wenecki plac św. Marka w sierpniu, gdy przez przelewający się tłum nie sposób przedrzeć się bez pomocy łokci. Albo florencka Galeria Uffizi. Albo też droga do Morskiego Oka, gdzie wędruje się jak w zwartej wojskowej kolumnie. To, co działo się w Angkor Wat, wymykało się jednak wszelkim wyobrażeniom. Dopiero później uświadomiłam sobie, że stan oblężenia nie był przypadkowy: akurat przypadał chiński Nowy Rok, stąd te nieprzebrane tłumy Chińczyków, Japończyków, Koreańczyków.
Co nie zmienia faktu, że trudno przy tej okazji nie postawić paru dość w gruncie rzeczy oczywistych pytań: czy zarówno dzieła rąk ludzkich, jak cuda przyrody są w stanie wyjść z takiej opresji bez szwanku? Ilu uczestników przyjezdnej masy ludzkiej chłonie i przeżywa to, co widzi, a ilu znalazło się tam tylko dlatego, że taki był program wycieczki, no i po powrocie można się pochwalić zgrabną fotką na tle potężnych wież? Wreszcie, co z tego mają miejscowi? Czy obecność przybyszy ze świata jest dla nich błogosławieństwem, czy przeciwnie, jest jak plaga egipska? Ekolodzy dorzucą do tego pytanie o koszty dla środowiska: ile dwutlenku węgla trafiło do atmosfery w formie spalin z – przede wszystkim – samolotów, które zwiozły tu masę ludzką?
Dodatek do plaży
Niestety, nie każdy turysta zdaje sobie sprawę, że nasze odwiedziny w jakimś odległym kraju wywołują spore zmiany przede wszystkim w mentalności lokalnej społeczności – uważa Kajetan Gosławski, z wykształcenia biolog, z zamiłowania podróżnik, z zawodu pilot wycieczek, a przede wszystkim znawca Azji. – Teraz w modzie są wyjazdy do indonezyjskiej części Nowej Gwinei, Etiopii, Bangladeszu, Mongolii i Bhutanu. Te wszystkie kraje dopiero zaczynają zdawać sobie sprawę z zagrożeń, jakie niestety niesie ze sobą turystyka masowa. Z tego na przykład, że wiąże się z nią błyskawiczna unifikacja. I że budowane w pośpiechu drogi, hotele i restauracje zmieniają na niekorzyść wizerunek całego kraju.
Pytania o sens masowej turystyki, o jej znaczenie czy zgoła potrzebę formułowane są dzisiaj coraz bardziej otwarcie. Ale to coś nowego. Jeszcze całkiem niedawno nie było w zwyczaju mówić o turystyce krytycznie, wskazywać jej ciemne strony, wyrażać wątpliwości. Turystyka, również ta masowa, w równie masowym przekonaniu ma bowiem same zalety, i to dla wszystkich: jednym pozwala poznawać świat. Innym – zarabiać i lepiej żyć.
Problem w tym, że jeśli jest to prawda, to tylko połowiczna. Istotnie, dzięki turystyce można poznać świat. Ale czy wszystkim turystom naprawdę na tym zależy? Boom inwestycyjny w nadmorskich kurortach, jak świat długi i szeroki – od Meksyku przez Hiszpanię i Egipt po Indonezję – dowodzi, że masowe jest raczej zapotrzebowanie na wypoczynek w słońcu, na plaży, nad wodą i pod palmami.