Czerwiec tego roku. Sąd Najwyższy USA zajmuje się zgodnością z konstytucją ustawy o ochronie rodziny, uchwalonej w latach 90., a wprowadzającej definicję małżeństwa jako „związku kobiety i mężczyzny". Ku radości zwolenników tzw. małżeństw jednopłciowych, sędziowie stosunkiem głosów 5 do 4 uznają, że obowiązujące prawo narusza chronioną przez konstytucję równość praw.
Przemawiający w imieniu większości sędzia Anthony Kennedy stwierdził, że Kongres przekroczył „dawno temu ustalone założenie", iż to stany same definiują, czym jest małżeństwo (kilkanaście z nich dopuszcza już związki osób tej samej płci). W swej opinii dodał, że autorzy ustawy o ochronie małżeństwa mieli „jawną chęć (...) upokorzenia gejów", stwierdzenia, że ich dzieci są „nic niewarte". Bezpośrednim skutkiem orzeczenia było przyznanie świadczeń rządu federalnego także osobom pozostającym w tzw. małżeństwach jednopłciowych. Dla aktywistów homoseksualnych to pierwszy, ogromnie ważny krok ku głównemu celowi: uznania w całej Ameryce związków jednopłciowych za równoprawne z małżeństwami.
Nie wymyślajcie mniejszości
Chwilę potem w imieniu mniejszości przemawia inny sędzia. – Opadła mi szczęka – komentuje orzeczenie swoich kolegów, które jego zdaniem jest aroganckim „aktem wyższości sędziowskiej nad przedstawicielami narodu w Kongresie i władzy wykonawczej". To Antonin Scalia, lat 77. Urodzony w stanie New Jersey prawnik to dzisiaj najdłużej zasiadający sędzia Sądu Najwyższego. Mianowany 27 lat temu przez prezydenta Ronalda Reagana jest uważany za „mózg" konserwatywnego skrzydła Sądu Najwyższego. „On już jako siedemnastolatek był konserwatystą. Katolickim ultrakonserwatystą, który mógłby spokojnie kierować kurią" – wspominał po latach kolega ze szkoły.
W czerwcowym wystąpieniu sędzia Scalia wypomniał kolegom, że ustawa została zatwierdzona wielką większością w Kongresie i podpisana (a nie zawetowana) przez ówczesnego prezydenta Billa Clintona, podczas gdy z ich opisu wynikałoby, że prawo stworzył „żądny linczu tłum". Nazywając decyzję przejawem „sędziowskiego aktywizmu", stwierdził, że decyzję o zaakceptowaniu tzw. małżeństw jednopłciowych powinni podjąć wyborcy na poziomie stanowym. – Większość orzekająca pozostawiła nas z przekonaniem, że o wiele lepsza moralnie jest ich decyzja od nienawistnego, moralnego osądu członków Kongresu. Ogłaszając formalnie każdego, kto sprzeciwia się jednopłciowym małżeństwom, wrogiem ludzkiej przyzwoitości, większość dobrze wyposażyła wszystkich tych, którzy będą się przeciwstawiać ustawom o obronie małżeństwa na poziomie stanowym – napisał sędzia Scalia. I w swoim stylu wykazał miałkość intelektualną decyzji. – Według większości orzekającej to jest czarno-biała historia: albo dobrze żyjesz ze swoim sąsiadem, albo go nienawidzisz. Prawda jest bardziej skomplikowana. A jednocześnie bardzo trudno przyznać, że polityczni oponenci w takiej walce jak ta nie są po prostu potworami – stwierdził.
Typowy Scalia. Tym bardziej że i później nie przestał krytykować kolegów, „sędziów-moralistów". – Sądy nie są po to, aby wymyślać nowe mniejszości, które potem otrzymują specjalną opiekę – powiedział w jednym z wystąpień publicznych. Zapewne podobnie wypowiedziałby się inny z sędziów Sądu Najwyższego Clarence Thomas. Problem w tym, że ten zasiadający już 22. rok w Sądzie 65-letni prawnik pochodzący z Południa wcale nie wypowiada się dla mediów. Co wcale nie dziwi, biorąc pod uwagę wydarzenia, jakie miały miejsce w czasie zatwierdzania jego nominacji przez Senat w 1991 r.
Dorwać czarnego konserwatystę
Clarence Thomas jest z kolei drugim w historii czarnoskórym sędzią Sądu Najwyższego. Byłby więc pewnie bohaterem wszystkich mediów, gdyby nie jego poglądy, za sprawą których rywalizuje ze Scalią o miano „najbardziej konserwatywnego" z dziewiątki najważniejszych sędziów Ameryki. Thomas został mianowany do sądu przez prezydenta George'a Busha seniora w 1991 r. Politycy Partii Demokratycznej – pod wodzą ówczesnego senatora (dzisiaj wiceprezydenta) Joe Bidena – urządzili mu w czasie debaty zatwierdzającej w Senacie prawdziwe piekło.