Szwoleżerowie i inni

Wiele, stanowczo zbyt wiele lat temu napisałem opowiadanie pod mocno obrazoburczym (tak mi się wtedy wydawało) tytułem „Zabójca szwoleżerów" (wydrukował je Robert Tekieli w 11–12 numerze „Brulionu").

Publikacja: 09.11.2013 13:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Była to wyssana z palca historia carskiego oficera, syna rosyjskiego posła na dworze Ludwika XVI, którego sensem życia była walka z dziedzictwem rewolucji francuskiej. Wszystkiemu winne publiczne egzekucje w zrewoltowanym Paryżu, których był świadkiem jako młody chłopiec. Wtopiony w tłum gapiów, ściskając rękę przebranego w łachmany ojca, stał któregoś styczniowego poranka 1793 roku u stóp gilotyny na paryskim placu Rewolucji i z przerażeniem przyglądał się wprowadzanej na szafot pięknej dziewczynie, a potem katu, który z małpim wdziękiem potrząsał jej odciętą na oczach tłumu głową. Błysk ostrza, chwila martwej ciszy, a potem jakieś oszalałe, atawistyczne uniesienie paryskiego motłochu; płacz przeplatany wiwatami, ludzie krzyczący na siebie bądź padający sobie w objęcia. Nad wszystkim fetor krwi i jej bogini, rewolucyjna Marianna. Wystraszony chłopiec kulił się przy płaszczu ojca, a carski poseł układał już w głowie notatkę dla imperatorowej o zgubnych skutkach oświeceniowych szaleństw.

Ów mój bohater, któremu oglądana w dzieciństwie egzekucja ukształtowała całe życie, z czasem stał się carskim oficerem do specjalnych poruczeń kierowanym wszędzie tam, gdzie walka z Francuzami wymagała talentu, sprytu i sztuki kamuflażu. W 1808 roku wylądował w zrewoltowanej Hiszpanii. W końcu listopada walczył pod Somosierrą, oczywiście po stronie hiszpańskiej. W czasie słynnej szarży udało mu się powalić dwóch szwoleżerów, ale w końcu trafiony lancą padł na stos świeżych trupów. Nie zginął, przeżył. Trafił do lazaretu prowadzonego przez siostry zakonne. Zanim wyzdrowiał, był świadkiem sekretnego dobijania rannych żołnierzy Napoleona; taka była nienawiść Hiszpanów do Bonapartego i jego apostołów nowego europejskiego porządku.

Skąd ten pomysł? Co było inspiracją opowiadania? Mnie samemu aż trudno dziś w to uwierzyć; wystarczyła ledwie krótka chwila przed obrazem Piotra Michałowskiego w krakowskich Sukiennicach. Byłem akurat po lekturze którejś z książek Łysiaka o Bonapartem (tak, ów autor pisał kiedyś fantastyczne i całkiem normalne książki), czasy Napoleona miałem przed oczami. Wszystko było niby napisane czarno na białym. Jednak dopiero przed obrazem Michałowskiego przyszła jak nagłe olśnienie refleksja, że te legendarne zagony, ubóstwieni z jakichś przyczyn w Polsce napoleońscy szwoleżerowie byli – przynajmniej wtedy w Hiszpanii – krwawą gwardią tyrana i kata Europy. Pod Somosierrą i na polach innych iberyjskich bitew dokonywali egzekucji obrońców ojczyzny. Bohaterowie? Polscy patrioci? Gdzież tam. Odwrotnie; najemnicy walczący z broniącymi swojej narodowej sprawy patriotami. Zatem kompletnie nie w roli, jaką im przypisujemy. Dziś może się to wydać naiwne, ale wtedy sprawę potraktowałem jako wyjątkowe odkrycie. Intelektualne (a i moralne) salto mortale.

Okoliczności? Rok pewnie 1982. Polska stanu wojennego. Ruskie czołgi na granicy. Strach przed inwazją. Wolność przygnieciona butem Jaruzela. Nie wiem do końca, jak mocno dziejąca się obok historia wpłynęła na moje rozumienie absurdu Somosierry, ale na pewno po raz pierwszy w życiu dokonałem osobistego rozrachunku z jednym z narodowych mitów. Na moich oczach w ciągu kilku chwil posypała się legenda. Amaranty spłynęły krwią niewinnych. Nigdy już potem nie potrafiłem patrzeć na jeźdźców spod Somosierry inaczej. Rozważać, w jakim stopniu byli ofiarami historii. Utwierdził mnie w tym Goya, nawet nie ów epik, twórca „Rozstrzelania powstańców madryckich" czy „Okropności wojny", ale ten stary, wyczerpany światem. Malujący starucha pożerającego dziecko. Ileż trzeba było okropności zobaczyć i przeżyć, ile w sobie przetworzyć, by wyobraźnia mogła produkować takie rzeczy.

Historia jest niczym innym, tylko permanentną  projekcją. Postrzegamy ją jak kolorowy film, który nakręcono według jakiegoś scenariusza. Ktoś go wymyślił, napisał dialogi, ktoś inny wybrał plenery, dobrał obsadę, uszył stroje. Stworzył wizję, która symuluje rzeczywistość. Jeśli twórcy są genialni, wręcz ją zastępuje. Legendę walczących o Polskę szwoleżerów wymyślono. Wszystkie narodowe mity wymyślono. Polskę sarmacką wymyślił na potrzeby gawiedzi Sienkiewicz, a nakręcił Hoffman. Obie genialne wizje powodują, że nie potrafimy w szerokiej zbiorowości oderwać się od wizji ojczyzny, o którą bili się bohaterscy Wołodyjowscy, Kmicice, Skrzetuscy i Ketlingowie. Sienkiewiczowska wersja obrony Częstochowy stała się symbolem patriotyzmu, choć w świetle źródeł zdarzenia układały się zupełnie inaczej. Ten sam Sienkiewicz ukształtował postrzeganie Zakonu Najświętszej Marii Panny. Jego wizja Krzyżaków do dziś przekonuje; ba, niezbicie w nią wierzymy! Czy potrafimy się wyzwolić z wizji Litwy, jaką nam zaserwowali Mickiewicz i Orzeszkowa? Czyż nie legendą jest vincenzowska Huculszczyzna? Co ma wspólnego z rzeczywistością schulzowy drohobycki raj? Żyjemy wśród projekcji, a bierzemy je za rzeczywistość. Karmimy się fantazjami, niespecjalnie zdając sobie z tego sprawę.

Dobrze, jeśli płynie z tego czytelnicza satysfakcja, gorzej, jeśli te fałszywe obrazy prowokują do racjonalnych wyborów. Dlatego są tacy, którzy za misję życia wybrali obalanie pomników i walkę z legendami. Ma z tego wyjść zbawcze oczyszczenie. Nie wiem, czy należy im kibicować, bo gdzie jest powiedziane, że bez legend będziemy lepszym społeczeństwem, narodem? A może obnażeni nie poznamy w lustrze swojego odbicia? Odkryjemy, że staliśmy się nagle musilowskim społeczeństwem bez właściwości? Cóż nam wtedy pomoże, nieuchwytny i bałamutny „duch" Europy? Czyżby?

Była to wyssana z palca historia carskiego oficera, syna rosyjskiego posła na dworze Ludwika XVI, którego sensem życia była walka z dziedzictwem rewolucji francuskiej. Wszystkiemu winne publiczne egzekucje w zrewoltowanym Paryżu, których był świadkiem jako młody chłopiec. Wtopiony w tłum gapiów, ściskając rękę przebranego w łachmany ojca, stał któregoś styczniowego poranka 1793 roku u stóp gilotyny na paryskim placu Rewolucji i z przerażeniem przyglądał się wprowadzanej na szafot pięknej dziewczynie, a potem katu, który z małpim wdziękiem potrząsał jej odciętą na oczach tłumu głową. Błysk ostrza, chwila martwej ciszy, a potem jakieś oszalałe, atawistyczne uniesienie paryskiego motłochu; płacz przeplatany wiwatami, ludzie krzyczący na siebie bądź padający sobie w objęcia. Nad wszystkim fetor krwi i jej bogini, rewolucyjna Marianna. Wystraszony chłopiec kulił się przy płaszczu ojca, a carski poseł układał już w głowie notatkę dla imperatorowej o zgubnych skutkach oświeceniowych szaleństw.

Pozostało 81% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy