Bajka o artyście apolitycznym

W „Liście do Pizonów" Horacy sportretował twórcę szalonego, który „na grób ojczysty oddał mocz". ?Dziś widzimy, jak ktoś taki wściekle drażni staro-dawną polskość, jak szarpie moherowe kołtuństwo, jak bezkompromisowo ukazuje opresyjność katolickiej formacji kulturowej, która rozsiadła się niczym kwoka ?na naszych duszach.

Publikacja: 05.07.2014 02:00

Chudy literat, wiedzący, skąd wiatr wieje, na rysunku Wojciecha Gersona

Chudy literat, wiedzący, skąd wiatr wieje, na rysunku Wojciecha Gersona

Foto: Muzeum Narodowe w Krakowie

Red

W pewnym starym mieście, w miejscu bardzo zacnym odbywa się kolejna, ważna i miła impreza o randze urzędniczo-towarzyskiej. Uczestnicząc w niej, wino i wodę pijąc, rozglądam się bacznie po sali. Są. Wszyscy. Młodzi i starzy, starający się i już-pozycję-mający, załatwiający-interesy i ci, u których interesy są załatwiane, osoby o twarzach znanych i osoby o twarzach znanych nieco mniej, i o twarzach nieznanych zupełnie (przynajmniej mnie, ale widzę, że ktoś je jednak zna, bo stoją grupkami, wybuchając salwami teatralnego, na-zewnątrz-dobrze-słyszalnego śmiechu: patrz, jaka lekkość, podziwiaj, jaka inteligentna gra rozmowna, doceń, ach, doceń, z kim tak tu stoję, ha ha, śmiejąc się). Jest, ma się rozumieć, Pani Dyrektor. Jest Pan Dyrektor Departamentu  (list od ministra odczytał) z ministerstwa, ktoś od Pana Prezydenta. Z kieliszkami w dłoniach, rozpędzeni w towarzyskich rozmowach. Poeci, pisarze, krytycy, wydawcy. Działacze. Urzędnicy.

Impreza wszak to apolityczna. Nad czym się zastanawiać? Dobrze jest rozjaśnić swoją obecnością miejsce, na które łaskawym okiem przecież spogląda władzy spojrzenie. Być. Pojawić się. A potem udać się do swoich artystycznych jaskiń. Podpisać petycję. Policzyć szable. Zapałać oburzeniem. Wyrazić opinię. Stanąć po stronie. Nawet niekoniecznie publicznie, niekiedy – a może w większości przy spotkaniach, takich jak to – przerzucić się oczywistościami z dziedziny życia polityczno-kulturalnego. Kto be. Kto passé. Kto nadaje się. Itepe.

Wspomnienie ?pamiętnej nocy

A mnie w głowie huczy, dobija się, by wybrzmiał, ów znany fragment z „Marszałka" Jana Kochanowskiego:

Ale mniemasz podobno, żeby tylko rymy

Poetowie tworzyli? Nie wierz temu. I my

Króla musiem obierać, i my rozkazować,

I my na okazyją musiem się gotować.

Musiem? Czy radzi czynim? Tuszę, rychlej temu

Uwierzysz, że to człowiek przyrodzeniu swemu

Nie czyni k'woli, ale, powodzią porwany,

Płynie tam, gdzie go niosą pieniste bałwany.

I w pamięci wciąż mam, kiedy tak tu w tejże sali stoję, wspomnienie nocy 4 czerwca 1992. A po nocy, jakby mi ktoś w twarz dał, pamiętam, aż mnie szczypały policzki jak po siarczystym ciosie. Rano w „naszej ukochanej Gazecie", jako redakcyjny komentarz chyba do tych wydarzeń, ukazał się wiersz „Nienawiść" późniejszej noblistki Wisławy Szymborskiej.

Dla tych, co tego nie pamiętają: nocą 4 czerwca upadł rząd Jana Olszewskiego. Nie sam. Pomogli mu w tym wszyscy zdecydowani na ukrócenie „prawicowego" przewrotu uczestnicy ówczesnej sceny politycznej. Nie będę ich nazwisk wymieniał. Nie tylko dlatego, że chciałbym być uznawany za artystę (wara od polityki!) i nie dlatego, że dzisiaj te osoby to wciąż najważniejsze w państwie osoby. Po prostu, jak mawiał ulubiony mój bohater filmowy, „nie chce mi się o tym gadać": bardziej mnie interesuje ten wiersz. A właściwie nie wiersz nawet, tylko pewna postawa, która jakoś tam z publikacją tego wiersza się wiąże. Nawet do końca nie wiem, czy ta postawa wiąże się z Wisławą Szymborską. A może idealnie do niej pasuje?

Wiem, pojawiły się plotki i domniemania, że Wisława Szymborska napisała ten wiersz specjalnie na tę okazję. Co raczej prawdą nie było. Takich wierszy nie pisze się na kolanie. Nie wiem też, nie wikłam się w owe łamańce towarzysko-społeczne, jak doszło do tego, że wiersz ten został przez  „naszą ukochaną Gazetę" opublikowany tego dnia. Czy Gazeta dostała na to zgodę, czy nie.  Czy Poetka była siłą sprawczą jego publikacji czy też od niej ten wiersz wydobyto. Pewnie ktoś wie. Kogo kwestie te interesują, zapewne będzie mógł sobie zdanie i opinię wyrobić, zasięgając wiedzy u różnych źródeł historycznych. Dla mnie rzecz cała ma inny wymiar. Wymiar, który jeden z moich kolegów poetów opisał sarkastycznym zwrotem: „apolityczność? A, tak. Ale na wszelki wypadek ustawiam się po właściwej stronie".

Koniec sztuki

Która strona jest właściwa? Właściwa jest strona ta, która deklaruje się jako apolityczna.

Niewłaściwa zaś jest ta strona, która akcentuje polityczność swego artystycznego działania. Niewłaściwy jest na przykład rozpolitykowany Jarosław Marek Rymkiewicz.

Czemu Rymkiewicz jest niewłaściwy? Bo zniża swoje poetyckie teksty do publicystyki politycznej. Naród, a może dokładniej, strona właściwa, nie zapomni mu zdrady-apolityczności-poezji, zdania: „Niech się Pan trzyma – Drogi Panie Jarosławie". Tu, powiadają, Rymkiewicz się skończył. Czy, dodają, widział nas ktoś kiedyś mówiących wierszem: „Niech się Pan trzyma – Drogi Panie Dyrektorze Departamentu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Drogi Panie Donaldzie, Dobry Panie Bronisławie, Aleksandrze, Lechu (Jeden i Dwa),  tudzież (no, to już byłaby przesada trochę, chociaż?...) Wojciechu?". My nie, my z dala. My po cichu. Żeby aż takim upolitycznionym być? Wstyd. I jeszcze jemu tak jawnie kibicować? Szczyt szaleństwa! Faktyczny koniec sztuki.

Szczególnie bowiem w apolityczną polityczność może uzbroić się artysta. Poeta. Malarz. Ktoś, kto nie do końca jest personą polis. Ktoś, kto polis transcenduje, posiada przynajmniej o jeden wymiar więcej niż przeciętny obywatel.

Artysta lubi określać siebie jako zwierzę apolityczne. Jakimś dziwnym mechanizmem napędzany lubi o sobie twierdzić, że jest od polityki daleko.

Bo artysta dzierży klucz. Deklaruje się jako zwierzę apolityczne, ale też przecież musi z czegoś żyć. Jakoś gdzieś się w tym całym politycznym, może polityczno-towarzyskim wymiarze życia umieścić. Wszak nie tylko to, nie tylko względy tak zwane ekonomiczne skłaniają go do dopingowania jednej ze stron. Zwykle mającej więcej siły niż ta druga strona. Zwykle też strona ta gromadzi ludzi światłych, inteligentnych, niekierujących się resentymentem. Witam, Panie Profesorze, kłaniam Pani Doradczyni Pana Prezesa, a, jest i Pani Redaktor, a i Pan Prezes Fundacji tutaj z nami! Nie sądzę bowiem, co przecież dawno już temu opisywali profesorowie Jacek Trznadel czy Wiesław Paweł Szymański, że uroki dworu polegały tylko na zauroczeniu, fascynacji czy wreszcie ekonomii. Czynnik towarzysko-społeczny odgrywa swoją rolę tak samo mocno.

Wracam na wszelki wypadek jednak do Jana Kochanowskiego, na którego wypowiedź poetycką natrafiłem, kiedy byłem, jestem, zagrzebany trochę po uszy w piśmiennictwie doby pierwszych bezkrólewi. Jakże odmienny to ton, jakże osobne widzenie tego-co-się-dzieje w sferze publicznej, w kontekście całego tego hałaśliwie obywatelskiego piśmiennictwa okołoelekcyjnego. Ale nie tylko kwestia elekcyjna z owego pisania wynika, tak samo inne zadania obywatelskie.

Zmęczenie demokracją

Wróćmy do wiersza. Czego takiego patria (a może tak samo egzystencja)  chce od swego syna? Elekcji, rozkazywania (komu? czemu? sługom, chłopom na polu, jak pewnie powiedziałby Jan Sowa, czy rycerzom, panom-braciom, żonie, dzieciom, nie wiem, komu jeszcze?) i wreszcie uczestniczenia w potrzebie, znaczy, spełnienia zaszczytnego obowiązku obrony ojczyzny, co było zaiste konkretnym obowiązkiem szlacheckim, zresztą tak samo powodem swoistego wyniesienia szlachty nad inne stany.

A sejmiki? A sądy? O sejmy nie pytam, bo przecież nie każdy szlachcic bywał posłem. Posłów wybierały sejmiki. Ale i ten – kolejny – zaszczytny obowiązek – nie jest przez poetę wymieniany.

Jest jeszcze druga informacja zamieszczona w tej wypowiedzi: swoista deklaracja woli, manifestacja nastawienia, wyrażenie stosunku do wymienionych obowiązków, które to wyrażenie poeta ubiera, jak widać, w metaforykę powodzi i uniesienia.

Można próbować zrozumieć pana Jana, że się „zraził" elekcją Henryka Walezego; że – co widać w wierszach tak samo łacińskich – obraził potem na obrady w Stężycy czy w Warszawie w roku 1575, gdzie nastąpiła – jakże nieoczekiwana (to ironia) w polskim życiu politycznym – zdecydowana polaryzacja stanowisk. Stężyca się rozpękła na dwa obozy, a próby łączenia zakończyły się w Warszawie znaną nam dobrze podwójną elekcją. Kochanowski popierał Habsburga. Wygłosił nawet mowę na tym zjeździe warszawskim, o czym donoszą ewidentnie  niesprzyjający poecie (a raczej jego frakcji) historycy: „Mowa ta Kochanowskiego, człeka niegłupiego, zdawała się nieodpowiednią jego wziętości".

I donoszą też, że poeta wdał się w polemikę z marszałkiem sejmowym Mikołajem Sienickim. Więc może należy rozumieć to tak, że faktycznie zraził się do polityki nasz wielki poeta. A może zraził się do „polskiej anarchii" i marzył o rządach silnej ręki? Chciał kogoś, kto poprowadzi, będzie przywódcą, a od poddanych domagał się będzie posłuchu? Chciał, by Polacy nauczyli się słuchać wreszcie, a nie debatować wciąż i nie-zgadzać, dzielić, jątrzyć, uprawiać niekończącą się politykę? W odzie łacińskiej zatytułowanej „Na zjazd stężycki" pisze wszak (podaję w filologicznym przekładzie Kai Stompór-Lesieckiej):

Oto po trzykroć i czterykroć przypomnieć należy,

jeśli sądzimy, że trzeba nam króla,

nauczmy się być posłusznymi,

a despotycznego tyrana z umysłu wyrzućmy .

Na cóż się bowiem zda słusznie rozkazywać,

kiedy nikt nie słucha, a każdemu wolno rządzić

Rzeczpospolitą i czcze prawa dowolnie ustalać.

Czy można zmęczyć się demokracją? Pewnie tak. Czy można zirytować się tym, że w tym kraju „każdemu wolno rządzić Rzeczpospolitą"? Pewnie tak. Czy można marzyć o tym i przypominać o tym tyle razy, żeby wreszcie nauczyć się słuchać? Nauczyć się posłuchu? Pewnie tak.

Ale co ma do tego wiersz „Nienawiść"?

Oj, gdybyż wreszcie raz na zawsze zniknęła z naszego życia politycznego ta piekielna, jątrząca, niska, złośliwa, prymitywna, rozentuzjazmowana, zionąca żądzą rozliczania – Nienawiść! By zapanowała – Zgoda! By wreszcie zapanowała harmonia, porozumienie, rządy światłe, światłych, właściwych!

Czy to jeszcze apolityczne jest jednak pragnienie? Czy aby czasem nie jest to jednak program polityczny?

Można bowiem umieszczać się w formule apolitycznego literata (jak przecież cień tego widać w tym cytowanym na początku „Marszałku"), a zarazem wyrażać swoje silne poglądy polityczne, ba, działać, lekko dociskając!

Po zjeździe warszawskim, który – jak wspominałem – zaowocował wystąpieniem publicznym Mistrza Jana, napisał Kochanowski inną jeszcze odę, która zaczyna się znamiennie:

Ja, Muz i klaryjskiego kapłan Apollina,

Mało dbam, czy Sarmacją zawładnąć jest skory

Możny cesarz, czy berło ujmie w silne dłonie

Dzielny Batory

Rozumiecie już? Ja, poeta, ja ubrany w szaty poety, ja ten-który-dzierżę godność kapłana Apollina, mało dbam o to, kto królem będzie. Mało? Mało. Czemu? Bo mi wszystko jedno, bo chciałbym, aby wreszcie był król wybrany i wziął sprawy w swoje królewskie ręce. Jakie sprawy ma w swoje ręce wziąć król, wszystko jedno jaki, byle był?

Niech zgoi dawne rany Rzeczypospolitej,

Obywateli sprzeczne umysły złagodzi

I w nienawiści ślepej walczących ze sobą

Znowu pogodzi.

Niech, co pada, do stanu dawnego przywróci

I gorliwego do ładu starego nakłoni,

Wyuzdaniu wędzidło nałoży, sprawiedliwych

Krzywdzić zabroni... (w przekładzie Leopolda Staffa)

Dwa chciałbym poczynić zastrzeżenia adresowane do czytelników. Pierwsze – zapewne nie powinno się tak wprost czytać tych wyznań poetyckich Mistrza Jana. Zdaję sobie sprawę, iż koleżanki i koledzy staropolanie zapewne uczyniliby to odczytanie delikatniejszym. Wskazując na ironię humanistyczną, erudycję humanistyczną. Tak jednak, wprost, bez odnoszenia tego, co mówi Mistrz, do literackiej tradycji, odczytuję, co miał do powiedzenia swoim czytelnikom. I wydaje mi się, że mówiąc to, co mówił, poeta doskonale wiedział, przeciwko komu mówił. Z jaką grupomyślą się ścierał. Nie z idącą za tym czy za owym kandydatem do polskiej Korony, ale raczej oddającą hołdy pewnemu wysokiemu mniemaniu o politycznych wolnościach obywatelskich w Rzeczypospolitej.

I drugie zastrzeżenie, ja naprawdę nie chcę Mistrza Jana wpychać w nasze narodowe w XXI wieku czy jeszcze z końca XX wieku debaty i w „nienawiści" nasze wzajemne go wprowadzać. Nie to jest moim celem. Chciałem tylko powiedzieć, że ten program narodowej zgody, restytucji moralnej, odnowienia ducha, powrotu do cnót przodków, wypowiadany z perspektywy artysty-poety-Muz kapłana jest wszak przecież silnym programem politycznym, jakimś cieniem marzenia o silnej władzy centralnej, która wszystko w swoje kluby wprowadzi. Takiej władzy Mistrz Jan się w końcu doczekał! Władzy, która, jak to ostatnio ze swadą opisywał, niestety, ten tam, ten właśnie Jarosław Marek Rymkiewicz, potrafiła sobie poradzić nawet z Samuelem Zborowskim, władzy, która te silne zapędy anarchizujące miała wielką ochotę spacyfikować.

Już niedługo po tych czasach, o których rozmawiamy, kiedy to Stefan Batory na łowy do zamechskich borów przybył, Jan Kochanowski „witał" go formułami, co prawda, oczywiście konwencjonalnymi, ale jednak dosyć ciekawymi:

Z królów rząd: póki Polska miała

Pany rządne, taka więc i szlachta bywała.

Królu, możesz mi wierzyć, że za lat dawniejszych

I ludzie obyczajów byli pobożniejszych.

Nie były takie lichwy ani waśni takie;

Rychlej mierność i cnoty kwitnęły wszelakie.

O elekcyjach sobie głowy nie zmyślali,

Żadnych praktyk i tego słowa snać nie znali...

Jakie to świetne czasy być musiały! Prawie wiek złoty. Wszyscy się zgadzali, nie było elekcji, politykowania. Musiały to być, zaiste, czasy królowania literatów! Albo raczej czasy, hm, królowania dosyć, zaiste, mocnego.  Bo potem w swojej „przemowie" poeta wprowadza postać dawnego pana na Zamchu, niejakiego Pileckiego, który dosiadał niedźwiedzi i nimi powodował za pomocą żelaznego kółka w nosie. Co jest dosyć zgrabną metaforą, ale przecież czy jednak metaforą nie dosyć zastanawiającą?

Pilecki, będąc panem temu tu Zamchowi,

I na niedźwiedziach jeździł. Prawo – kolca twarde:

Komu je na nos włożą powiodą i harde.

Aha. Zatem to ma do zaproponowania „Muz i klaryjskiego kapłan Apollina"?

Zaczynam wobec tego rozumieć Platona niechęć do „kochanków Muz" (choć też jestem świadom, że rządy kolegów po fachu autora „Państwa" zapewne byłyby jeszcze gorsze).

Oczywiście nie ma co wiele deliberować, wszak doskonale wiemy, że nazywanie zjawisk określa nie tyle same zjawiska, co tak samo i owego nazywającego. Dla jednego próba przeprowadzenia lustracji może być procesem oczyszczenia sytuacji, okazją do ustanowienia fundamentów ustrojowych i podwalin pod przyszły gmach nowej Rzeczypospolitej, dla drugiego przejawem agresji czy nienawiści. Dla jednych ostatnie przemówienie premiera Olszewskiego w telewizji może być wystąpieniem ostatniego sprawiedliwego, dla drugich zamachem na demokrację. Przypominam te oczywistości (które przecież znamy z dzisiejszych czasów, nastoletnich jeszcze, XXI wieku) tylko po to, byśmy się zastanowili nad tym, jak bardzo łatwo przychodzi nam właściwie nie zauważać zatroskanych wypowiedzi artystów jako bardzo konkretnych politycznych aktów.

Ubieranie się w szaty moralisty, wyniesionego ponad przeciętne rozgrywki polityków, politykierów i polityk-blagierów, to jednak, niestety, działanie pozorne. Jan Kochanowski-moralista, Wisława Szymborska – daleka-od-polityki-dama-poezji – poezji polskiej przecież – trwale wspierali pewne środowiska polityczne, byli ich częścią. Choć dawali nam do zrozumienia, że jest inaczej.

Okulary lepszego widzenia

Od razu jednak warto powiedzieć: nie widzę powodu, dla którego można by im mieć za złe, że należą do środowiska reprezentującego określony światopogląd. Przecież to naturalne. Co mnie złości, to frazeologia apolityczności. Na przykład absolutne zaangażowanie dziennikarzy po jednej ze stron politycznego sporu, przy jednoczesnym zdecydowanym piętnowaniu tych, którzy dokonają politycznego „coming outu". Ha, stracił/straciła resztki wiarygodności, wykrzykują. I wykrzykują to ci, którzy całe swoje istnienie w zawodzie budują na strategii związku z jedną ze stron.

Czemu tak czynią? Przecież muszą sobie uświadamiać, że nie są obiektywni, że są stroną. Czemu zasłaniają się retoryką niezaangażowania?

Po co Janowi Kochanowskiemu zasłanianie się „poetą", tym „kapłanem boga Apollina"? Na pytanie to zresztą, w jego przypadku, sądzę, że prostej, bez zagłębienia się w historyczno-literackie konteksty, odpowiedzi nie ma. Lepiej sięgnąć, rozglądając się po zgromadzonych tu na sali literatach, do dzisiejszych apolitycznych czy nawet postpolitycznych czasów.

Widzę kilka powodów. Jeden tkwi w sprawujących władzę. Oni są specjalistami od polityki. Oni mają się nią zajmować, więc dla nich utrzymywanie jak największego dystansu między sobą a tymi, w imieniu których tę władzę sprawują, jest bardzo na rękę. Artyści mogą być niebezpieczni. Lepiej więc tak ustanowić struktury działania, by dworsko gromadzić artystów wokół siebie, ale do zajmowania się polityką w swoich dziełach raczej ich zniechęcać.

Inny powód tkwi w artystach samych. To „okulary lepszego widzenia". Skoro bowiem polityczność zawęża horyzont, skoro poecie nie wypada angażować się (zupełnie jak dziennikarzowi!), a jeszcze mieszać do polityki swoją sztukę, bo zaangażowanie zawęża spektrum postrzegania, a zależy mi na tym, by mieć szerszą, lepszą perspektywę widzenia, to muszę się od polityki trzymać z dala. A przynajmniej deklarować, że się trzymam od niej z dala. A może przede wszystkim deklarować, że się muszę trzymać od niej z dala, bo ta deklaracja jest w środowisku (którego wszak jestem niezbywalną częścią) akceptowana i przyjęta ze zrozumieniem. Chociaż zarazem wszyscy w tym środowisku wiedzą, że jesteśmy jednym (pod względem światopoglądowym) obozem. Ale to już działanie nasze środowiskowe, nie nasza sztuka, która przecież jest od polityki bardzo daleka.

Dalej wymienić trzeba hipokryzję. Wynika ona z tego mechanizmu wyparcia, który właśnie przedstawiłem.

Kolejna sprawa to ta opisana przez Horacego w „Liście do Pizonów". Dwa portrety – artysty, który poznał, co winien ojczyźnie (nazywa go latyński Mistrz – poeta doctus) i jego Muza jakoś mocno w owej rzeczywistości polis zakorzeniona, i portret artysty szalonego, tego, który „na grób ojczysty oddał mocz", czyli dokonał aktu naruszenia tabu swej kultury, i czerpie zyski (czyli skupia na sobie uwagę, ale tylko na sobie) z powodu skandalu, profanacji czy czego tam jeszcze. Ten to zaiste artysta jest polityczny inaczej, widzimy go dziś, jak wściekle drażni staro-dawną polskość, jak szarpie moherowe kołtuństwo, jak bezkompromisowo ukazuje opresyjny, zmaskulinizowany dyskurs katolickiej formacji kulturowej, która rozsiadła się jak kwoka na duszach Polaków.  To nasz stronnik. Tego artystę nasze apolityczne towarzystwo ceni, tego wspiera, tego nagradza, rozumie, zachęca do aktywności, choć trochę się go na rautach nie lubi.

I ostatnia przyczyna: dworskość. Jesteśmy tu w tej sali w starym mieście wszyscy. Kogo nie ma, ten traci. Kogo nie ma, ten być może nawet właściwie nie istnieje wcale. A nie ma tego, tych, którzy zadeklarowali swoją polityczność. My apolitycznie pociągamy spore łyki z kieliszków. W rozmowie, ożywionej, wymieniamy się poglądami, potakujemy sobie, wygrażając pięściami tym, którzy swą sztukę oddali w zawiadywanie politykom. Ale to nie my. My grzejemy się w cieple pańskiego spojrzenia. I sprawdzamy, wciąż sprawdzamy, upewniamy się, czy aby dalej łaskawie na nas owo spojrzenie spoczywa.

Autor jest poetą, eseistą, krytykiem literackim, kierownikiem Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. W latach 2006–2011 był dyrektorem kanału TVP Kultura. Jest autorem tomików poezji: „Partyzant prawdy", „Na końcu wielkiego pola", „Trzecia część". Opracował antologię poezji sarmackiej „Słuchaj mię, Sauromatha". Jest współautorem kilku filmów dokumentalnych

W pewnym starym mieście, w miejscu bardzo zacnym odbywa się kolejna, ważna i miła impreza o randze urzędniczo-towarzyskiej. Uczestnicząc w niej, wino i wodę pijąc, rozglądam się bacznie po sali. Są. Wszyscy. Młodzi i starzy, starający się i już-pozycję-mający, załatwiający-interesy i ci, u których interesy są załatwiane, osoby o twarzach znanych i osoby o twarzach znanych nieco mniej, i o twarzach nieznanych zupełnie (przynajmniej mnie, ale widzę, że ktoś je jednak zna, bo stoją grupkami, wybuchając salwami teatralnego, na-zewnątrz-dobrze-słyszalnego śmiechu: patrz, jaka lekkość, podziwiaj, jaka inteligentna gra rozmowna, doceń, ach, doceń, z kim tak tu stoję, ha ha, śmiejąc się). Jest, ma się rozumieć, Pani Dyrektor. Jest Pan Dyrektor Departamentu  (list od ministra odczytał) z ministerstwa, ktoś od Pana Prezydenta. Z kieliszkami w dłoniach, rozpędzeni w towarzyskich rozmowach. Poeci, pisarze, krytycy, wydawcy. Działacze. Urzędnicy.

Impreza wszak to apolityczna. Nad czym się zastanawiać? Dobrze jest rozjaśnić swoją obecnością miejsce, na które łaskawym okiem przecież spogląda władzy spojrzenie. Być. Pojawić się. A potem udać się do swoich artystycznych jaskiń. Podpisać petycję. Policzyć szable. Zapałać oburzeniem. Wyrazić opinię. Stanąć po stronie. Nawet niekoniecznie publicznie, niekiedy – a może w większości przy spotkaniach, takich jak to – przerzucić się oczywistościami z dziedziny życia polityczno-kulturalnego. Kto be. Kto passé. Kto nadaje się. Itepe.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką