„Polskość to nienormalność, takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy".
Z dzisiejszej perspektywy mogą dziwić te nadzwyczajne emocje wokół słów Tuska. Tekst powstał w 1987 roku, w reakcji na spór, jaki toczył się w kręgach opozycji. Walczyć i ginąć za niepodległość, czego chcieli dziedzice myśli insurekcyjnej? Czy rozwijając się, bogacić i krok po kroku wyrywać dla siebie coraz większe skrawki wolności? Młody Donald Tusk odczuwał ten dylemat wyjątkowo mocno, stąd ta „nienormalność". Liberalne środowisko, które współtworzył, domagało się nie tylko (i nie tyle) swobód demokratycznych i wolności państwowej, ale także restytucji kapitalizmu. To ten ostatni domyka triadę wolności – rzucali w twarz laickiej lewicy i środowiskom niepodległościowym, które do kwestii gospodarczych przywiązywały mniejsze znaczenie.
Wokulski czy Wołodyjowski? Pozytywiści czy powstańcy styczniowi? W każdym z nas było wtedy to napięcie. Bo o ile punkt docelowy politycznej drogi wydawał się jasny i klarowny, o tyle ścieżka dojścia była nie do pojęcia. Dlatego Tusk i jego przyjaciele pognali do stoczni w maju 1988 roku wesprzeć robotników, z czego śmiał się w kułak Mirosław Dzielski, żarty sobie strojąc z „liberałów – związkowców". Ale przecież nie miał racji. Każdy z nas, uczestników ówczesnej młodej opozycyjnej prawicy, aż palił się do protestu. Tusk z kolegami dołączył do strajku w stoczni, my rozpętaliśmy własny w murach Collegium Novum Uniwersytetu.
„Polskość to opozycja w nas samych. Wieczna sprzeczność, w imię której raz wcielamy się w Wokulskiego, raz w Wołodyjowskiego. Opowiadamy się za pozytywizmem, by chwilę później stawiać barykady. Inaczej niż nasi przyjaciele z Zachodu, którym historia dała szanse być bardziej konsekwentnymi". Może tak należało wtedy tłumaczyć słowa Tuska? Ale przecież ta nienormalność nie była jego odkryciem.
O ile bowiem normalność, „normalność" jako trwały wybór Europy, jest w naturze Niemców, Duńczyków, Holendrów czy Francuzów, Polacy, mniej od Rosjan, ale bardziej niż inni Słowianie, zawsze byli na rozdrożu. Okcydentalizm czy słowianofilstwo – pytali w połowie XIX wieku Bieliński, Hercen i domagali się, by imperium carów konsekwentnie wybrało Europę. Pytali do momentu, kiedy nie wybito im tego z głów nahajkami. W swoich czasach przegrali, tak jak potem przegrali przeciwnicy Lenina i jego następców. Jak później przegrał Jawliński czy przegrywa Nawalny. Bo mimo że ów spór wciąż ma w Rosji swoje miejsce, okcydentalizm wciąż jest zbyt słaby, by przemóc nad Wołgą tradycje wschodnich satrapii.