Długo, ładnych parę lat, wydawało się, że mamy rząd zapatrzony w Berlin, smalący cholewki do Angeli Merkel i jej ministrów spraw zagranicznych. Zbliżenie z Niemcami miało nas zbliżyć do centrum europejskiej władzy i sprawić, że z wizerunku Polski zniknie rys nieufności wobec wielkich sąsiadów. Trwało to siedem lat, okraszonych uśmiechami Donalda i Angeli oraz Radka i Franka-Waltera, potem Guido i znowu Franka-Waltera.
Doszło nawet do tego, że polski minister spraw zagranicznych ogłosił w Berlinie: „mniej zaczynam się obawiać niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności". Nie bał się też niemieckich czołgów (ani rosyjskich rakiet). I namawiał Niemcy do przewodzenia Unii Europejskiej. Stał się najbardziej proniemieckim szefem współczesnej polskiej dyplomacji. I nie tylko polskiej.
Ostatnie miesiące wspomnianej siedmiolatki nie wskazywały na żadne zaburzenia w polskim zauroczeniu Berlinem, przynajmniej jeżeli chodzi o Donalda Tuska. Rola kanclerz Merkel w uczynieniu go przewodniczącym Rady Europejskiej jest w tej kwestii nie do przecenienia. Nie od niej pochodził ten pomysł, pojawił się we Francji, ale to ona ostatecznie przekonała polskiego premiera.
Na początku roku nic także nie zapowiadało, że Radosław Sikorski ma jakiś problem z Berlinem. Razem z Frankiem-Walterem Steinmeierem prowadził unijną politykę wobec Kijowa, odgrzewał Trójkąt Weimarski (z francuskim szefem MSZ jako trzecim), wyrastał u boku niemieckiego kolegi na kandydata do schedy po Catherine Ashton. Tylko nieliczni zauważyli, że w marcu drogi Sikorskiego i Steinmeiera się rozeszły (z powodu Ukrainy, o czym później).
Wydawało się, że siedem lat władzy Tuska i Sikorskiego Niemcy ocenią jako niezapomniany okres polsko-niemieckiej szczęśliwości, a tych dwóch polityków jako niezastąpionych.