Memowy informatyk miewa zwykle sporą nadwagę, nieświeżą cerę, takież włosy, długie i związane w kitkę, wąskie okularki oraz mocno nieprzytomny wzrok. Mężczyzna z nadanego pod koniec grudnia reportażu CNN wygląda kubek w kubek jak on, od pierwowzoru różni go zaledwie tło: informatyk z memów rysowany jest zwykle wśród monitorów i pustych pudełek po pizzy – za nordykiem z nadwagą stoi dwóch szczupłych, spiętych, śniadych bojowców ISIS z pistoletami maszynowymi w rękach; na drugim planie widać minarety podbitego latem przez Państwo Islamskie irackiego Mosulu. Marek Hłasko, jak pamiętamy z „Pięknych dwudziestoletnich", przez całe życie zmagał się z dylematem: „czy to łapsy z filmów wyglądają tak jak ci w życiu, czy odwrotnie" – i podobna wątpliwość nasuwa się także tutaj.
„Bojowiec ISIS", sądząc z karnacji, przybyły do Mosulu z któregoś z hanzeatyckich miast, jest aż ostentacyjny w swojej niechlujności i „zachodniości", nieprzystającej do otoczenia. Można by się w tym momencie osunąć w inspirowane „Matrixem" paranoiczne domniemania, że wszystko jest fikcją, że Irak nie istnieje, a „reportaż" kręcono w studiu filmowym w Atlancie, ale myślę, że prawda jest prostsza: kamerzystę CNN po prostu zafrapował nietypowy wygląd kolejnego szahida, a autora reportażu – złożona przezeń deklaracja. „Pewnego dnia podbijemy Europę – mówi dziennikarzowi 'informatyk', a jego początkowo nieśmiały uśmiech staje się coraz bardziej triumfalny i trochę nieprzyzwoity, jakby opowiadał szczególnie pieprzny dowcip. – To nie ulega dyskusji: po prostu tak się stanie. Być może zabijemy w tym celu 150 milionów, może 200; nie zamierzamy się tym przejmować".
Nagraniem z hanzeatyckim szahidem z pewnością zajęły się już stosowne służby, ale przecież nawet bez profilowania psychologicznego, analizy akcentu i skanowania siatkówki można się na jego temat domyślić całkiem sporo: dzieciństwa bez ojca, upokorzeń na boisku, ukojenia, jakie dawały strzelanki komputerowe, i prób romansowania na czacie. Niejedno też wydaje się pewne z jego obecnych i przyszłych losów: na filmie jako jedyny nie ma broni, bojowcy ISIS dają mu ją pewnie potrzymać tylko przez chwilę, nienaładowaną, gdy trzeba postraszyć jeńców. Młody Günther, Hans czy Carsten jest teraz w euforii, uwielbia swoich dowódców i „towarzyszy broni", gorliwie uczy ich hakerskich sztuczek i tego, jak kupuje się bilety na metro w Berlinie – a kiedy nauczy ich już wszystkiego, co może się przydać, spocznie pod mosulską wydmą z kulą w karku na długo przed wymarzoną przezeń inwazją na Europę.
Przerażające jest w nim wszystko: dzieciństwo, łatwość, z jaką dokonał zamiany osób gramatycznych i tożsamości („my" podbijemy „was", Europę), nieświadomość własnej śmieszności, lekkość, z jaką przeciął ostatnie nitki łączące go z dawnym światem. A może nie miał co przecinać? Wygląda na to, że nie łączyło go z „Europą" nic, żadne sentymentalne obrazki z szóstych urodzin, bodaj i w McDonaldzie, z wycieczki klasowej, choinki, spływu czy piwa z kumplami: nic, tylko nienawiść. „Zabijemy was 200 milionów".
Ten chłopak jest pewnie wdzięcznym tematem dla publicystów perorujących o „infiltracji islamskiej" – i niebezpodstawnie: ktoś poklepał go z uznaniem po ramieniu, opowiedział o dżihadzie, dał numer telefonu, pod który trzeba zadzwonić po urwaniu się z taniej wycieczki do Egiptu. Dla mnie jednak Günther czy Carsten jest bohaterem z zupełnie innej rodziny literackiej, kuzynem – to trop oczywisty – pryszczatych, samotnych bohaterów Houellebecqa, lecz jeszcze bardziej – znęcającego się nad uwiązanym psem i kłującego szydłem hostię Domcia z „Doliny Issy" Miłosza, Jacka i jego przybocznych z „Władcy much" Goldinga, czwórki przyjaciół z „Mechanicznej pomarańczy". O polityce i religii nie wiedzą nic – są tylko niekochani, porzuceni i pragnący pomsty. Czyni ich to cennym łupem dla różnych werbowników i z czasem, dorastając, nieraz trafiają do powieści i sytuacji politycznych. Wówczas jednak dzieje się to w takim kontekście jak w najlepszych, wczesnych książkach Le Carre'a, który przez całe życie zastanawiał się, co popchnęło członków „piątki z Cambridge" – jedynaków, pieszczochów, kujonów – do zdrady na rzecz Sowietów. Właśnie to, nie bójmy się terminologii dziadka Marksa: alienacja.