Z kilku powodów – bo świeci słońce, gdy w Europie szaro, bo zaczyna się nowy rok. Gospodarze to czują i potrafią wykorzystać. Są przyjaźni, nie celebrują swej wyjątkowości, jak zdarza się na Roland Garros i w Wimbledonie. Ten turniej po prostu wszyscy lubią.
Przed pierwszym meczem w Melbourne kibice wymieniają się opiniami i pomijając narodowe partykularyzmy, w tenisowym internecie można zauważyć przewagę trzech życzeń na rok 2015: by jeszcze jeden turniej wielkoszlemowy wygrał Roger Federer, by dziesiąty raz w Paryżu zwyciężył Rafael Nadal i by na dobre wrócił Juan Martin del Potro.
Całej trójce życzę jak najlepiej, ale najbliżej mi do wielbiących Federera. Pod koniec ubiegłego roku Szwajcar znowu pokazał, że jest jednym ze sportowców, od których, gdy są zdrowi i grają dobrze, po prostu nie można oderwać oczu. To nie jest tylko tenis, wygrane i przegrane piłki, lecz przede wszystkim elegancja ruchu i wrażenie, że wszystko przychodzi mu bez trudu. W przeciwieństwie do Rafaela Nadala, nigdy nie ma się wrażenia, że Federer zmusza swój organizm do nadludzkiego wysiłku, nawet w końcówce piątego seta.
Chyba każdy dziennikarz z długim stażem od czasu do czasu zadaje sobie pytanie, czy uczestniczył bezpośrednio w wydarzeniu, które przejdzie do historii, czy z bliska widział sportowca podziwianego przez cały świat i czy może przyłączyć się do tego podziwu, choć wie więcej, częściej wątpi, gdyż zbyt dobrze poznał cynizm gry o wielkie pieniądze. Dwa razy miałem takie wrażenie, w obu przypadkach moim bohaterem był Federer. Pierwszy raz wówczas, gdy wreszcie wygrał turniej Roland Garros, a drugi w listopadzie ubiegłego roku, kiedy w Lille zdobył dla Szwajcarii Puchar Davisa. Być przy tym albo nie być, to jest jednak wielka różnica.
Federer już dawno powiedział, że chce grać co najmniej do przyszłorocznych igrzysk olimpijskich w Rio, ale jeszcze niedawno można było zwątpić, czy wytrwa, i to nie dlatego, że jest arcybogatym i globalnie sławnym ojcem czwórki dzieci. Nie wygrywał, liderem światowego rankingu przestał być dawno. Najpierw Nadal, a potem Novak Djoković pokazali, że jego wyspa się kurczy, pomimo talentu. Media żegnały już Federera, zadawały pytanie, czy będzie umiał wybrać idealny moment rozstania, przypominały, że trzydziestkę przekroczył trzy lata temu. Ale w drugiej połowie ubiegłego roku te sugestie zniknęły, nowy trener Stefan Edberg sprawił, że Federer wrócił do korzeni, zaczął grać bardziej ofensywnie, znów zwyciężał i zachwycał.