Odeszła nagle 2 kwietnia 2015 roku. W locie. Pojechała na próbę do Teatru Dramatycznego, gdzie przygotowywała przedstawienie „Pokojówek" Geneta. Potworny ból brzucha. Karetka. Szpital. Stale zajęta, zaniedbała swoje zdrowie. Lekarze też nie byli wystarczająco dociekliwi. Operacja nie pomogła. Było za późno.
Kilka dni wcześniej spotkała się z aktorkami swojego filmu „Dziewczęta z Nowolipek". W 30. rocznicę premiery. Przyszły Ewa Kasprzyk, Maria Ciunelis, Marta Klubowicz, Izabela Drobotowicz-Orkisz. Była też Dorota Stalińska. Przyniosły swojej reżyserce bukiety kwiatów. „No, co wy? – roześmiała się. – Jeszcze nie umarłam". Tę żartobliwą odpowiedź, wtedy nic nieznaczącą, przypomniała sobie Stalińska, kiedy w internecie zobaczyła czarno-białe zdjęcie Barbary Sass podpisane datami 1936–2015. Ciarki przeszły jej po plecach.
Czy reżyseria jest zawodem dla kobiety? – To pytanie drażni mnie tak samo jak etykietka „kobiece kino". Reżyser to zawód, za którego uprawianie płaci się wysoką cenę. Płaci się za wrażliwość, za sposób, w jaki trzeba chłonąć świat, za ciągłe egzaminy, które się zdaje, za to, że jest się osobą publiczną, narażoną na nieustanną krytykę. To wszystko nie ma nic wspólnego z płcią – powiedziała mi kiedyś Sass.
Podkreślano, że jest kobietą reżyserką także dlatego, że wchodziła w świat kina, gdy był on domeną mężczyzn. Dzisiaj nad Wisłą jest wiele ciekawych artystek. Agnieszka Holland odbiera kolejne nominacje do Oscara, Małgośka Szumowska – nagrodę za reżyserię na festiwalu berlińskim. Ale przecież w latach 50., gdy do szkoły filmowej zdawała Barbara Sass, wyłom w zmaskulinizowanym krajobrazie filmowym robiła tylko Wanda Jakubowska, którą zresztą i tak wszyscy traktowali jak silnego faceta. „Baby" mogły co najwyżej kręcić filmy dla dzieci. 16-letnia Sassówna miała jednak inne marzenia. Nosiła w sobie niezależność, chciała iść własną drogą.
Urodziła się w Łodzi 14 października 1936 roku. Po wojnie, którą przeżyła jako małe dziecko, rosła w spokojnym, stabilnym domu. Takim, który – jeśli nie pochłonie i nie zdominuje – czyni człowieka silnym.
– Najważniejszą postacią mojej młodości był ojciec – opowiadała mi. – Typowy społecznik. Jako kurator województwa łódzkiego walczył o sprawy nauczycieli, upominał się o małe szkoły w gminach. Wszyscy go kochali. Umarł w 1968 roku, strasznie przeżyłam jego śmierć. Na pogrzebie byłam półprzytomna. Ale czegoś podobnego nie widziałam nigdy: cmentarz był wypełniony po brzegi, z okolic Łodzi przyjeżdżały autokary, z których wysypywali się ciągle nowi ludzie.
Rodzina ze strony matki Janiny Sass z domu Kapczyńskiej, dyrektorki Studium Nauczycielskiego dla Trenerów Wychowania Fizycznego, była typowo mieszczańska. Dziadek miał w Łodzi fabrykę. Babka urodziła kilkanaścioro dzieci.
– Pamiętam wigilie, w czasie których do stołu siadało po 30–40 osób. Niemal cała ta rodzina była inżynierska, a ja wybrałam drogę artystyczną. Po śmierci babki straciłam z nimi kontakt. Ale może rekompensuję to sobie upodobaniem do rodzinnych sag? Może dlatego lubię Galworthy'ego? – zastanawiała się reżyserka.
Odrzuciła wielopokoleniowy, tradycyjny dom, nie poszła też śladem ojca.
– Wiedziałam, że mam zadatki na ciotkę rewolucji, więc tym silniej broniłam się przed pracą społeczną – tłumaczyła mi. – Chciałam mieć swoje życie dla siebie.
Cena za sukces
Były lata 50. Skończyła liceum, które w Łodzi nazywano czerwonym klasztorem. Myślała o dyplomacji, dziennikarstwie, a najbardziej o reżyserii teatralnej. Ale tam przyjmowano dopiero po studiach, poszła więc na egzamin do szkoły filmowej.
– Jakimś cudem dostałam się za pierwszym razem – opowiadała mi. – Dużo za to zapłaciłam. Byłam wśród tych ludzi jak 16-letni szczeniak. Małolata wychowana na Majakowskim i Broniewskim. Dopiero na studiach zetknęłam się z Amerykanami, zaczęłam zachłystywać się Hemingwayem, Steinbeckiem, Faulknerem. A do tego nie miałam żadnych życiowych doświadczeń.
Dopiero na trzecim roku zrobiła etiudę „Moneta", z której była zadowolona. O chłopcu, który znalazł na ulicy fałszywą monetę i usiłował coś za nią kupić. Dostała za ten filmik nagrodę, jej pięcioletni aktor też. Potem była kolejna nagroda, za „Sycylię" – dokumentalny film o Bytomiu. Ale trema pozostała. Po studiach nie ośmieliła się stanąć za kamerą. Zaczęła pracę w kinematografii jako asystentka, potem była II reżyserem.
– Dzisiaj asystenci są najczęściej ludźmi bez przygotowania zawodowego – powiedziała mi kiedyś. – Wtedy drugi reżyser to coś znaczyło. Imponowało mi, że mogłam podrzucić jakiś pomysł Wajdzie, że ze Skolimowskim pisałam dialogi. A najwięcej nauczyłam się od Wojtka Hasa. To była moja prawdziwa szkoła filmowa, co mnie samą dziwiło, bo przecież byliśmy zupełnie inni. Te asystentury wciągnęły mnie. Ocknęłam się po blisko 20 latach. Zrozumiałam, że chcę już coś zrobić na własny rachunek.