Każdy dzień zaczyna się tak samo. W drodze na śniadanie trzeba rzucić ręcznik na leżak jak najbliżej basenu lub kilku drzew zasadzonych w betonie. Miejscówka zajęta? Można się oddać porannej orgii spożywczej. Na dobry początek omlety i naleśniki. Bo choć wokół stoły zawalone jedzeniem, to i tak wszystkich ciągnie tam, gdzie trzeba odstać swoje, zanim kucharz obsłuży kolejkę.
Potem jajecznica zrobiona pół godziny temu, leżakująca jako bladożółta maź w metalowym pojemniku z przykrywką. Obok w takich samych naczyniach białe kiełbaski, jajka na twardo, parówki. Są też frytki, ryba gotowana na parze i pieczony kurczak, gdyby ktoś miał ochotę zacząć dzień od obiadu.
Obsługa nieustannie uzupełnia sery, wędliny, jogurty, pieczywo, owoce, desery – słodkie bułki, budyń i lody w trzech smakach. Wszystko popijane ciemną lurą przypominającą kawę tylko dzięki nazwie. Alternatywą są kolorowe soki robione z nie wiadomo z jakich owoców, nalewane z butli z kranikiem. Goście obstawiają się kilkoma wypełnionymi po brzegi talerzami, często zdarza się smakosz, np. wyjadający żółtka z jajek.
Żeby porzucić ten cały teatr, potrzebne byłoby mnóstwo silnej woli, przecież wszystko opłacone. Poza tym jedzenie to świętość, nic nie może się zmarnować, nie zostawia się resztek na talerzu. W końcu pochodzimy z kraju kultury stołu.
Wczasy typu „wszystko w cenie", bo tak właśnie tłumaczy się skrót all inclusive (którego wielu rodaków nie jest w stanie prawidłowo wypowiedzieć), mają zaskakującą historię. Za wynalazcę wypoczynku z pełnym wyżywieniem i wypełnionego zabawą uważa się Geralda Blitza, belgijskiego szlifierza diamentów, podróżnika i mistrza piłki wodnej. Na pomysł wpadł w 1950 roku, gdy w podnoszącej się po wojnie Europie niewielu ludzi myślało o urlopach.