Stoczniowcy w konfederatkach

Jak znaleźć klucz do fenomenu „Solidarności"? Czy zamiast powtarzanej do znudzenia formuły o „samoograniczającej się rewolucji" nie lepiej sięgnąć do doświadczeń I Rzeczypospolitej?

Aktualizacja: 25.10.2015 18:02 Publikacja: 23.10.2015 02:00

Stoczniowcy uważani byli przez PZPR za „arystokrację robotniczą”, ale w sierpniu 1980 roku okazali s

Stoczniowcy uważani byli przez PZPR za „arystokrację robotniczą”, ale w sierpniu 1980 roku okazali się raczej szlachtą

Foto: AFP

Długo jeszcze trwać będą spory o istotę „Solidarności" z sierpnia 1980 roku. Była niewątpliwie ruchem masowym i spontanicznym, ale nie bezwolną masą – o jej obliczu decydowały losy angażujących się w nią ludzi, ale proste zsumowanie jednostkowych postaw i oczekiwań nie pozwoli na zbudowanie obrazu całości. Niezmiernie ważny jest także cały kontekst międzynarodowy, którego najważniejszymi komponentami były: słabnący Związek Radziecki, sprzyjająca Polsce determinacja świata zachodniego, głównie Stanów Zjednoczonych Ameryki, Wielkiej Brytanii i Francji, nie da się też przecenić roli Jana Pawła II, którego obecność w postaci wizerunku na bramie Stoczni Gdańskiej była więcej niż tylko symboliczna.

Zwykle określa się „Solidarność" mianem ruchu społecznego, mówi się o niej i pisze jako o rewolucji (Andrzej Friszke) czy samoograniczającej się rewolucji (Jadwiga Staniszkis). Wszyscy się zgadzają, że pierwsza „Solidarność" nie była tylko związkiem zawodowym. Atmosferę strajku w Stoczni Gdańskiej prof. Gieysztor porównywał do czasu Powstania Warszawskiego. Już z tego zestawu głosów osób wybitnych widać, że „Solidarność" nie poddaje się prostym klasyfikacjom i definicjom. Jest jednocześnie czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Była też związkiem zawodowym, ale granice tej formuły dalece przekraczała. Z pewnością była jednak związkiem, a nie amorficznym ruchem gniewnych desperatów.

Niepodrabialni

Rewolucje zdarzały się i nadal się zdarzają, ale fenomen „Solidarności" był czymś wyjątkowym, niespotykanym w historii. Nic też nie wskazuje, by ktoś próbował nas naśladować, albo raczej – by ktoś był w stanie nas naśladować. Ukraiński majdan na przykład w niczym przecież nie przypomina naszej „Solidarności" i na nic Ukraińcom się zda nasze solidarnościowe doświadczenie. Może zatem i narody mają swoje indywidualne ścieżki rozwoju i pewne matryce postępowania w czasach przełomu? A jaką rolę ogrywają w historii jednostki? Czy rzeczywiście jednostkowe zachowania mają wpływ na jej bieg? Czy gdyby z jakichś powodów Lech Wałęsa nie dotarł na początek strajku, historia tak samo by nas wtedy przemieliła, jak przemieliła?

A gdyby był w stoczni od początku i od razu przejął kierownictwo strajku, tak jak było to uzgodnione z Bogdanem Borusewiczem, to czy przypadkiem nie za wcześnie zostałyby odkryte wszystkie karty? Strajk rozpoczął, jak wiadomo, dwudziestoletni Jerzy Borowczak, ale przybycie Lecha zdynamizowało wydarzenia na tyle silnie, że dyrekcja stoczni zaprosiła przedstawicieli strajkujących do środka – wcześniej dyrektor rozmawiał ze strajkującymi przez okno. Kto wie, jak potoczyłyby się wypadki, gdyby nie dramatyczne wtargnięcie na scenę dziejową czterech kobiet protestujących przeciwko przerwaniu strajku po spełnieniu pierwszych postulatów?

Czy to, co się zdarzyło w Stoczni Gdańskiej, mogłoby się stać w jakimś innym zakładzie imienia Lenina? Strajk robotników w zakładzie pracy imienia wodza rewolucji ma swoją wymowę – także mocą symbolu silnie działającego na wyobraźnię. Włodzimierz Iljicz wstawiony do kąta w sali BHP, na dodatek w pozycji, w której nie bardzo mógł śledzić, co się dzieje za plecami, musiał przykuwać uwagę świata w stopniu daleko większym niż rozmiar długopisu Wałęsy. Niewiele zakładów pracy mogło liczyć na taki zaszczytny tytuł. W Polsce w grę wchodziły jeszcze tylko dwa: Huta im. Lenina w Nowej Hucie i jedna kopalnia na Śląsku (wcześniej Wesoła). Ale na Śląsku nie było dobrze organizowanej opozycji, z kolei w Krakowie cała opozycja mieściła się z powodzeniem w lokalu „Tygodnika Powszechnego", a i tak było tam jeszcze sporo miejsca dla przyjezdnych z Warszawy.

W Gdańsku natomiast opozycja nie tylko ściśle współpracowała z robotnikami, stokroć ważniejsze było to, że całe Trójmiasto było uświęcone ofiarą Grudnia '70. Tu była pamięć o masakrze robotników, opozycja oraz Stocznia im. Lenina. Czy na czele strajku mógł wtedy stanąć 20-letni robotnik? Upomnienie się o skrzywdzoną kobietę było jednym z newralgicznych punktów dramaturgii, ale to oczywiste, że przywódcą strajkowym w tamtym czasie mógł być tylko robotnik z dużym stażem, rozpoznawalny w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, mający zaufanie robotników, opozycji i Kościoła. Ile takich osób mogło być wtedy w Gdańsku? Czy przypadkiem nie z poczucia tej wyjątkowości brała się siła Lecha, czasami wręcz irytująca?

Znaczenie faktów i ich wpływ na analizowane zjawisko można różnie interpretować, ale nie można nie dostrzegać samych faktów i ich siły sprawczej. Natomiast gdybanie w historii jest zajęciem jałowym, choć zawsze może być dobrym sposobem na podtrzymanie towarzyskiej rozmowy – bylebyśmy tylko mieli świadomość roli i celu takiego zajęcia.

Abdykacja rewolucjonisty

Wśród wybitnych jednostek, które odegrały ważną rolę w początkach „Solidarności", Karol Modzelewski nie jest wymieniany w pierwszym szeregu. A przecież nikt inny nie wpadł na pomysł nazwy związku, choć ta nazwa wisiała niejako w powietrzu. On też zgłosił i przeforsował centralistyczną strukturę „Solidarności" wbrew stanowisku ówczesnej władzy, ale też na przekór wielu ważnym osobistościom w gronie kierowniczym związku oraz w kręgach doradców.

Gdyby związek zawodowy zawiązany w stoczni ograniczał się tylko do Wybrzeża, na co godziły się władze i czego chciało wiele osób z opozycji gdańskiej, dalsze wypadki mogły przybrać zgoła inny obrót. Przypuszczam, że Wałęsa szybko się zorientował, że jego pozycja nawet na Wybrzeżu będzie silniejsza, jeśli stanie na czele organizacji ogólnopaństwowej. I dlatego chyba szybko dał się przekonać do stanowiska Karola Modzelewskiego i Jana Olszewskiego opowiadających się za centralizacją całej organizacji.

Niezwykle interesujące jest indywidualne zachowanie się Karola Modzelewskiego w sierpniu i wrześniu 1980 roku. Było ono bowiem całkowicie nietypowe dla kręgów, z którymi przez wcześniejsze dziesięciolecia był związany, a jednocześnie okazało się wpisane bez reszty w logikę działania w ramach „S" i przez to niezwykle skuteczne.

Karol Modzelewski nigdy nie ukrywał i nie ukrywa dziś, że przez całe swoje świadome życie uważał się za zawodowego rewolucjonistę. I nim był. Wszystkie jego wcześniejsze działania, więzienia, ba, całe życie do Sierpnia aż nadto dobitnie o tym świadczą. Kiedy wybuchł strajk w stoczni, był na wakacjach. Przerwał urlop, popędził do Warszawy, gdzie się dowiedział, że większość jego przyjaciół już zatrzymała bezpieka. Pojechał bez zwłoki do Gdańska, dostał się samodzielnie na teren stoczni, a tu okazało się, że jest persona non grata i to właśnie dla starych przyjaciół. Zarówno Geremek, jak i Mazowiecki tłumaczyli mu, że to nie miejsce i czas dla niego, że jego nazwisko będzie tylko obciążeniem dla strajkujących i doskonałym pretekstem do ataków ze strony władz. Argumenty były – jak napisze po latach – przekonujące.

Przyznam szczerze, że te fragmenty jego „wyznań poobijanego jeźdźca" okazały się dla mnie najbardziej dramatyczne. Całe życie – można powiedzieć – sposobił się do odegrania roli przywódcy rewolucyjnego, rewolucja właśnie się zaczyna, on szczęśliwie znajduje się w źrenicy oka rewolucyjnego cyklonu, którym sterują jego polityczni i ideowi przyjaciele, i okazuje się naraz, że jest tu całkowicie zbyteczny, ba – staje się zbędnym balastem. Przyjaciele pozwalają mu spędzić w stoczni incognito raptem kilka godzin, co nasz bohater wykorzysta na baczną obserwację sytuacji i postaw robotników. „Rozległe tereny stoczni wyglądały jak obozowisko pospolitego ruszenia, nie było tu jednak anarchii, lecz wzorowa samoorganizacja" – odnotuje po latach.

Następnego dnia (27 sierpnia) jest już w Warszawie, a 1 września w swoim miejscu pracy, gdzie zakłada Komitet Założycielski NSZZ przy wrocławskich placówkach PAN. Da mu to w przyszłości sposobność bycia nawet rzecznikiem prasowym „Solidarności" oraz w pełni legalnym delegatem na jej I Krajowy Zjazd w gdańskiej Olivii. Tym samym jako jeden z wybranych w swoim regionie delegatów nie musiał przeżywać konfuzji, która dotknęła m.in. Jacka Kuronia, kiedy na własną rękę wszedł któregoś dnia obrad zjazdu w przestrzeń zarezerwowaną tylko dla delegatów i musiał ją niezwłocznie opuścić po publicznym zwróceniu mu uwagi, że to nie jest miejsce dla doradców.

Można by powiedzieć, że Jacek Kuroń zachował się wtedy właśnie w pewnym sensie jak rewolucjonista, który niespecjalnie się przejmuje obowiązującymi w danej chwili regułami gry – to on je przecież narzuca. Jak rewolucja, to rewolucja, ale profesor historii bezbłędnie odczytał kod obowiązujących reguł i paralela pospolitego ruszenia nie jest tu całkowicie nie na miejscu. Jak pospolite ruszenie, to ruszamy wszyscy jako obywatele, wypełniając obowiązek osobistej obrony ojczyzny. Ale pospolite ruszenie nie mogło być w dawnej Rzeczypospolitej zwołane przez obywateli – decydować o nim mógł tylko Sejm, czyli najwyższa władza w państwie. Przypomnijmy, że polski Sejm, a od unii lubelskiej Sejm Rzeczypospolitej Obojga Narodów, to trzy stany sejmujące, czyli król, Senat i Izba Poselska. A zatem przyrównanie strajkujących robotników stoczni do pospolitego ruszenia, aczkolwiek atrakcyjne, nie jest jednak trafne.

Karabela do przymiarki

Zczym zatem mamy do czynienia w Sierpniu? Z buntem obywateli? – wprawdzie nie wszystkich, ale dziesięć i pół miliona obywateli to potencjał niesamowity, szczególnie jeśli doda się niepracujących członków rodzin, a do tego: adwokatów, artystów, księży. Niewątpliwie w Sierpniu '80 obywatele zbuntowali się przeciwko władzy – realnej władzy. Co robili obywatele w dawnej Rzeczypospolitej, kiedy nie podobała im się polityka króla i jego otoczenia? Zwoływali konfederację, czyli związek – związek obywateli. Konfederacja była związkiem zbrojnym – tak definiuje ją Norman Davies. Często w przypadku „Solidarności" odwołujemy się do pokojowej rewolucji, bo niby nie użyto broni. Ale to nieprawda. Użyto, i to jeszcze jak skutecznie: broni strajkowej, przeciwko której władza nie miała równie skutecznej kontrbroni.

Konfederaci przedkładali królowi swoje racje i żądania, a następnie rozpoczynała się gra. Jeśli konfederaci byli słabi, król uznawał ich za rokoszan i rozpędzał na cztery wiatry (rokosz Lubomirskiego), ale jeśli stali się wystarczająco mocni, władza przystępowała do negocjacji. Bywało, szczególnie w XVII w. (np. konfederacja tyszowiecka), że zawierano z królem umowę, którą następnie roborowano w sądzie. Kto dziś wie, co znaczyło roborowanie? – było to umocnienie potwierdzającym aktem sądowym umowy prywatnej. Następnie zwierzchność konfederacka wchodziła do Sejmu w liczbie równej liczbie posłów i realizowała poprzez ustawy (wtedy nazywane konstytucjami, od constituare, czyli współstanowić) porozumienie wynikające z umowy z królem. Po wypełnieniu umowy przez uchwalenie obowiązującego prawa Sejm skonfederowany (głosowano wówczas większością, z wykluczeniem liberum veto) rozwiązywał się, a następny wybierano już na ogólnych zasadach.

Mimo mojego uczestniczenia w „Solidarności" od jej początku musiało upłynąć wiele lat, zanim proste skojarzenie: „Solidarność" – związek – konfederacja, przyszło mi na myśl. Pamiętam doskonale chwilę, w której to olśnienie nastąpiło. Wracałem wówczas z Gdańska do Warszawy po zakończeniu uroczystości związanych z 25. rocznicą tamtych wydarzeń. Gdańsk z trudem pomieścił oficjeli z całego świata, to wówczas zapadła decyzja o powstaniu Europejskiego Centrum Solidarności. Przysłuchując się obradom okolicznościowych konferencji, zanotowałem sobie zdanie: „»Solidarność« zawiązała się pod laską związku zawodowego".

Z instytucjonalnego punktu widzenia to oczywista bzdura – to przecież Sejm dawnej Rzeczypospolitej zawiązywał się czasami pod laską konfederacji, jak uczono mnie na pierwszym roku studiów. Ale skojarzenia mają swoją logikę. Pewnie też moja praca w Trybunale Konstytucyjnym i większe w związku z tym otwarcie na polską tradycję ustrojową nie były tu bez znaczenia.

Pola minowe słów

Przedstawiciele poszczególnych dyscyplin naukowych zwykle są niewolnikami języka wytworzonego w ramach ich specjalności i ukształtowanych poprzez ten język pojęć i kategorii. Socjologia jest nauką stosunkowo młodą – socjologom trudno jest więc wyjść poza ograniczenia systemu przyjęte w ich świecie pojęć, tworzonych na dobrą sprawę dopiero w XX wieku i na podstawie równolegle niejako dziejącego się materiału empirycznego. Stąd owo szamotanie się pomiędzy ruchem społecznym a rewolucją. Pierwsze określenie jest tak szerokie, że właściwie nic nie znaczy. Już pojawienie się pojęcia samoograniczającej się rewolucji jest wystarczająco silnym dowodem, że termin „rewolucja" do „Solidarności" jednak nie pasuje. Bo i nie pasuje. Któraż to rewolucja kiedykolwiek zabiegała o rejestrację w sądzie?

Z kolei historycy zwykle mają tak mocny uraz do naszej państwowości z XVI–XVIII w., że niechętnie sięgają do paraleli nawiązujących do tamtych rozwiązań ustrojowych. Kojarzą się im zazwyczaj z równią pochyłą, po której staczało się rzekomo nasze państwo od chwili śmierci ostatniego Jagiellona. Tak jakby koniec zawsze był prostym następstwem tego, co się działo na początku. Republika Wenecka też skończyła tak jak my, tylko trzy lata później, a była i silna, i dobrze zorganizowana. Przyszedł Napoleon i się skończyło.

Tymczasem właśnie czas po śmierci Zygmunta Augusta okazuje się – z punktu widzenia rozwiązań ustrojowych – najciekawszym okresem w naszych dziejach w ogóle i chyba można powiedzieć, że był to – za sprawą konfederacji warszawskiej i Artykułów henrykowskich – jedyny nasz dorobek ustrojowy, który jest rzeczywistym wkładem w rozwój europejskiego konstytucjonalizmu. Koncepcji „Solidarności" jako konfederacji zwykle nie lubią też ci Amerykanie, którzy nie trawią południowego konfederacjonizmu, bo nie lubią południowców i już. Oni mają z kolei swoje skojarzenia.

Konfederacje XVII i XVIII w. organizowane były „od dołu" i czasami w pełni konstytuowały się w tzw. generalność z marszałkiem konfederacji, czasami też z regimentarzem jako dowódcą wojsk konfederackich. „Solidarność" również powstawała „od dołu" i ukształtowała się jako organizacja ogólnokrajowa, choć nie bez przeszkód. Stan wojenny z tego punktu widzenia byłby próbą zepchnięcia „Solidarności" na pozycje rokoszan. Obrady zaś Okrągłego Stołu to umowa konfederacka z „królem", czyli z władzą centralną. Sejm kontraktowy byłby w takim ujęciu Sejmem skonfederowanym – z Senatem jako jego integralną częścią.

W 560-osobowym parlamencie 1989 r. konfederaci „Solidarności" znaleźli się w grupie 260. Jeśli się jednak zważy, że na listach strony rządowo-koalicyjnej znalazło się sporo posłów wspieranych w wyborach czerwcowych przez solidarnościowe regionalne i lokalne komitety obywatelskie, to z pewnością grupa konfederacka stanowiła większość. To dlatego tak bezboleśnie na dobrą sprawę przebiegały obrady Sejmu X kadencji – nawet w najtrudniejszych kwestiach. Swoją drogą warto by dokładnie policzyć, na ile szabel mogła wtedy „Solidarność" liczyć po drugiej stronie sali sejmowej. Wynik okazałby się bardzo pouczający.

Reforma gospodarcza i odrodzenie samorządu lokalnego były najważniejszymi aktami Sejmu z lat 1989–1991 i nic dziwnego, że po wykonaniu tych zadań parlament, podobnie jak sejmy skonfederowane, rozwiązał się mocą własnej decyzji. Następny wybrano na w pełni demokratycznych już zasadach. Tak więc akt samorozwiązania Sejmu mógłby być uważany za kres „Solidarności" jako konfederacji wpisującej się w naszą tradycję ustrojową. W tym kontekście łatwo zrozumieć, dlaczego często mówimy o pierwszej „Solidarności", wyraźnie odróżniając ją od tej, która została ponownie zarejestrowana w kwietniu 1989 r. – już po obradach Okrągłego Stołu, a jeszcze przed wyborami czerwcowymi. Lech namawiał swego czasu do zwinięcia sztandaru pierwszej „S", bo może się przydać w przyszłości. Okazałby się więc bardziej pojętnym uczniem niż wielu historyków i socjologów?

Mam nadzieję, że powyższe refleksje przekonują, że dla pełnego zrozumienia fenomenu „S" potrzebne są badania interdyscyplinarne, w tym historyczno-prawne. Jak można zresztą zrozumieć cokolwiek ze współczesności w oderwaniu od własnej tradycji historycznej?

A na razie nie ma co płakać za utraconą młodością panny „S", nie ma co narzekać, że wówczas utworzona „Solidarność" nie przełożyła się na wieczną narodową solidarność. Konfederacji o większej czy mniejszej skali działania było w naszych dziejach kilkadziesiąt (co najmniej 30). Ta z Sierpnia była kolejną, która pozwoliła nam wyjść przy sprzyjających wprawdzie okolicznościach zewnętrznych, ale o własnych siłach, z ostatniego zakrętu historii – tym razem całkowicie skutecznie. Sceptycy będą zapewne starali się wskazać liczne różnice pomiędzy konfederacjami historycznymi a tą ostatnią. Szczególnie uderzająca w tych porównaniach jest już sama skala organizacji. Cóż można im powiedzieć: entourage się zmieniał, kostiumy historyczne i didaskalia się zmieniają, ale istota ciągle pozostaje ta sama. My nie skracaliśmy królów o głowę – bo i po co, skoro obywatele sami ich sobie obierali. Lepiej było po prostu się z nimi dogadać, czasami pod presją siły zbrojnej. A poza tym prawdziwych obywateli jednak od XVIII w. trochę nam przybyło. Jeśli „S" da się porównać do konfederacji, to wszyscy ci, którzy na przykład porozumienia Okrągłego Stołu nazywają zdradą narodową, dowodzą tylko swej nieznajomości własnej historii i polskiego etosu.

A swoją drogą po zawarciu umowy z konfederatami tyszowieckimi Jan Kazimierz też już długo nie porządził.

Autor był w latach 2006–2008 prezesem Trybunału Konstytucyjnego, w roku 1981 r. – sekretarzem I Krajowego Zjazdu „Solidarności". Jest prorektorem Uczelni Łazarskiego

Długo jeszcze trwać będą spory o istotę „Solidarności" z sierpnia 1980 roku. Była niewątpliwie ruchem masowym i spontanicznym, ale nie bezwolną masą – o jej obliczu decydowały losy angażujących się w nią ludzi, ale proste zsumowanie jednostkowych postaw i oczekiwań nie pozwoli na zbudowanie obrazu całości. Niezmiernie ważny jest także cały kontekst międzynarodowy, którego najważniejszymi komponentami były: słabnący Związek Radziecki, sprzyjająca Polsce determinacja świata zachodniego, głównie Stanów Zjednoczonych Ameryki, Wielkiej Brytanii i Francji, nie da się też przecenić roli Jana Pawła II, którego obecność w postaci wizerunku na bramie Stoczni Gdańskiej była więcej niż tylko symboliczna.

Pozostało 96% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy