W ciągu minionych kilkunastu lat przyzwyczailiśmy się patrzeć na tę formację poprzez pryzmat działalności takich jej polityków, jak George W. Bush czy John McCain.
Z nadwiślańskiej perspektywy liczy się właściwie kontekst międzynarodowy – duża część Polaków lubi republikanów, bo widzi w nich głównie obóz, który daje nadzieję na to, że gdy dojdzie do władzy, będzie – w przeciwieństwie do mięczaków z Partii Demokratycznej – zachowywać się asertywnie wobec Rosji i w ogóle interesować sytuacją w Europie Środkowej i Wschodniej.
Tymczasem amerykański konserwatyzm jest niejednorodny, i to nie tylko jeśli chodzi o sprawy międzynarodowe. Argumentów na potwierdzenie tej tezy dostarcza nam Jacek Koronacki, który od lat 90. ubiegłego stulecia bacznie śledzi debatę publiczną w USA. Jego książka „Amerykański konserwatyzm u progu XXI wieku" to zapiski autora inspirowane lekturą czasopism zza oceanu, na łamach których tamtejsza prawica toczy boje w fundamentalnych kwestiach politycznych.
Koronacki pokazuje istotne różnice dzielące republikanów z mainstreamu oraz tradycjonalistów, którzy w ciągu minionych kilku dekad stali się właściwie antysystemowcami. Z jednej strony mamy zatem neokonserwatystów, z drugiej zaś – paleokonserwatystów. Ci pierwsi stanowią polityczne i ideowe zaplecze kilku ostatnich administracji republikańskich. Po upadku komunizmu pozostali przy retoryce zimnowojennej.
Oczywiście nie mogą już zagrzewać do boju ze Związkiem Sowieckim – imperium zła wszak upadło – ale pojawili się nowi wrogowie, czyli reżimy, które oskarżane są o autorytaryzm.
Czy neokonserwatyści walczą o realizację tych samych wartości, które krzewi chociażby Kościół katolicki? Z książki wynika, że nie.