Bo ów tragiczny Smoleńsk to nie tylko stosunek do trudnej prawdy. To także, a może przede wszystkim, oś naszych podziałów, biegunowo różnych koncepcji patriotyzmu, pojmowania historii, ale także narodowych idiosynkrazji, z rusofobią na czele. Dlatego smoleński podział jak blizna blaknął będzie przez dziesięciolecia, by znaleźć swój finał w niewiadomej dekadzie kolejnego stulecia.
Nadchodzi jednak inny film, którego boję się stokroć bardziej niż „Smoleńska". To „Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego, który polską świadomość może przeorać w sposób znacznie głębszy i bardziej dramatyczny. Otworzyć ranę, ożywić ból i pogubić nas na nowo. Dlaczego? Nie tylko ze względu na magię kina Smarzowskiego. Bo choć to artysta wyjątkowo wyrazisty, doskonały warsztatowo, o nieograniczonym zasobie środków wyrazu, obraz świata z jego poprzednich filmów można było przetrawić w sobie i jakoś znieść.
Naprawdę boję się tej ryzykownej symbiozy: wielkiego artysty i rozgrzanego tematu. Formy i treści, która może być porażająca. Bo wołyńska zbrodnia to temat wciąż tajemniczy i niedopowiedziany. Za komunistów zakazany. Ale toczący od środka rodziny ofiar, sąsiadów pomordowanych, tych, co przeżyli i przez dziesięciolecia nie mogli dać świadectwa. I nagle w 1989 roku przychodzi polska wolność i temat zaczyna się powoli wyłaniać spod kry historii. Pojawiają się pierwsze publikacje, historyczne świadectwa. Rodzi się poczucie potwornej krzywdy i nieodpokutowanej zbrodni. Nabrzmiewa jak ropień i eksploduje coraz bardziej szczegółową wiedzą. Zaczynają się wycieczki na Ukrainę. Krzepnie martyrologia i hagiografia.
Mniej więcej to samo dzieje się na Ukrainie. Dotychczasowi zdrajcy i banderowscy mordercy, przeklęci przez Sowietów, wychodzą z cienia jak szlachetny zaciąg. Buduje się im pomniki, ulicom nadaje ich imiona, w końcu prezydent Juszczenko ogłasza ich bohaterami narodowymi. Pogubiona na swojej drodze budowania historycznej tożsamości Ukraina właśnie w nich dostrzega swoją genezę, jakby nie było innych, mniej skalanych postaci w tysiącletnich dziejach wciąż podnoszącej się i upadającej państwowości.
A wiec kurs kolizyjny. Jesteśmy skazani na zderzenie. Tym bardziej że macherzy od patriotyzmu po obu stronach tylko dolewają oliwy do ognia. Czy ktoś jeszcze pamięta próby pojednania? Aleksandra Kwaśniewskiego i Leonida Kuczmę nad gruzami Pawliwki? Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenkę w Hucie Pieniackiej? Jakie słowa wtedy padły? Jakie były marzenia o pojednaniu?