Masywny kadłub HMS „Montrose" tnie wzburzone fale Oceanu Atlantyckiego. Z szarego nieba pada rzęsisty deszcz. Okręt jest na manewrach i płynie właśnie wzdłuż szkockiego wybrzeża. Nagle przód fregaty spowija gesty szary dym, a ciszę przerywa świst wystrzeliwanej rakiety. Biały pocisk Harpoon amerykańskiej produkcji, przeznaczony do niszczenia celów nawodnych, wzbija się w powietrze i z prędkością ponad 800 kilometrów na godzinę pędzi w stronę barki zacumowanej przy brzegu. W ciągu minuty dosięga celu, którym wstrząsa potężna eksplozja. Resztki zniszczonej łodzi opadają do wody, tworząc w miejscu uderzenia niewielkie fontanny. W krótkich odstępach czasu z wyrzutni okrętu wylatują jeszcze trzy rakiety. Manewry kończą się sukcesem.
Taki widok już wkrótce przejdzie jednak do historii. Z powodu oszczędności za rok z okrętów Royal Navy znikną pociski Harpoon. Tym samym już wkrótce brytyjskie jednostki niczym podczas II wojny światowej będą mogły atakować wroga wyłącznie za pomocą dział i torped. Dość powiedzieć, że zasięg okrętowych armat to 30 kilometrów, a rakiet ponad 140 kilometrów.
W starciu np. z rosyjską Flotą Północną angielscy marynarze będą więc musieli płynąć wprost na nią, by oddać strzały, podczas gdy wróg wybije ich z kilkuset kilometrów za pomocą pocisków. A to nie jest jedyny problem.
Flota jak mur
Ci, których serca wypełnia nostalgia, mogą iść do kina na film »Pan i władca. Na krańcu świata«. Tam zobaczą okres, kiedy Brytania była szanowana na morzach i oceanach. Ciekawe, czy zastanowią się nad tym, że nasza flota nieubłaganie się kurczy" – ironizował już w 2004 roku na łamach „Guardiana" pisarz i dziennikarz James Meek.
Marynarka wojenna niemal od zawsze odgrywała ważną rolę w życiu Brytyjczyków. Jako naród wyspiarski potrzebowali jej do obrony swoich granic oraz zabezpieczenia szlaków handlowych, bez których imperium nigdy by się nie rozwinęło.