Jan Maciejewski: Śmierć Wenecji

Teraz, kiedy tonie, jest czymś więcej niż symbolem. Jest wróżbą dla reszty Europy, niegdyś urzekająco piękną, a później starzejącą się i słabą. Jakby sama zapomniała, że już tylko udaje i się zgrywa.

Aktualizacja: 25.11.2019 06:22 Publikacja: 22.11.2019 00:01

Jan Maciejewski: Śmierć Wenecji

Foto: Filippo MONTEFORTE/AFP

Bolec uwielbiał gangsterskie filmy. Pościgi, strzelaniny, wojny gangów były jego chlebem powszednim. Właśnie wypożyczył nowy, zaj... film „Śmierć w Wenecji". Nieźle brzmi, co? Już po kilkunastu minutach grany przez stworzonego do tej roli Michała Milowicza Bolec musiał uspokajać swoich zniecierpliwionych towarzyszy: spokojnie panowie, zaraz się zacznie, za chwilę się rozkręci.

Jest w tej scenie z filmu „Chłopaki nie płaczą" coś z trwającego ponad tysiąc lat stosunku reszty Europy do Wenecji. Pełne napięcia wyczekiwanie; świadomość, że jeżeli coś się zacznie, to właśnie tam, i jak już się rozkręci, to zaraz wciągnie w swój wir cały kontynent. Oczekiwanie na śmierć, obecną nie tylko w tytule opowiadania Tomasza Manna i filmu Luchino Viscontiego, ale wpisaną w naturę i przeznaczenie miasta, które właśnie przeżywa największą od pół wieku powódź.

Bo choćby udało się ją odeprzeć, to Wenecja przecież i tak w końcu będzie musiała kiedyś umrzeć. Jak każdy żywy organizm.

Miasto z ciała i krwi

La Serenissima, Najjaśniejsza, jak czule zwracali się do niej mieszkańcy i przyjezdni, od samego początku bardziej przypominała ciało człowieka niż jego martwy twór. Jak ludzki organizm składa się w ogromnej części z wody. Jej głową są nabrzeża, ramionami – obszary wysunięte ku morzu, żyłami – kanały, sercem – miasto, a intymnymi narządami, do których przed Napoleonem nie zbliżył się żaden obcy władca – Pałac Dożów i bazylika Świętego Marka. Wenecja ma nie tylko ciało, ale i charakter – jest łagodna, ciekawa i smutna. I jak każde żywe stworzenie – śmiertelna. Jej upadek wieszczono nawet u szczytu weneckiej potęgi.

Nie mogło być inaczej, skoro powstawała nie według planu człowieka, ale zgodnie z regułami, które ustalał błotnisty grunt laguny. Kolejne rozrzucone po niej, cierpliwie osuszane wysepki wynurzały się w rytmie, który dyktowała przyroda, a następnie łączyły się miastami i kanałami. Gdyby spojrzeć na ten proces z góry i w wielokrotnym przyspieszeniu, przypominałby łączenie się komórek poczynającego się do życia stworzenia.

Rządzili nią nie ludzie, ale reguły proporcji i harmonii. Jej skomplikowany ustrój powstał z połączenia form demokratycznych, arystokratycznych i monarchicznych. Przyklasnąłby mu zapewne Arystoteles, za współpracę rządzących z rządzonymi podziwiali go oświeceniowi intelektualiści, inspirowali się nim twórcy amerykańskiej konstytucji. Ale w samej Wenecji przetrwał on te wszystkie stulecia być może dlatego, że nie do końca rozumieli i niespecjalnie interesowali się nim jej mieszkańcy. Organicznie niezdolni do myślenia abstrakcjami i teoriami, łaknący plotek, rytuałów, świąt i skandali, ale kompletnie niezainteresowani ideami. Kiedy Napoleon podbił w 1797 r. Wenecję, rozpuścił po mieście agentów, żeby wypytali mieszkańców o ich poglądy. Ten prototyp sondażu preferencji politycznych zakończył się całkowitą klapą. Wenecjanie uprzejmie, ale stanowczo, wyjaśnili Francuzom, że w ich mieście na tak postawione pytanie się nie odpowiada.




Zawsze pierwsza

Bo Najjaśniejsza zawsze była inna. Dzieląca ją z resztą kontynentu różnica miała w sobie jednak więcej z przepowiedni niż obcości. Tam po prostu wszystko było wcześniej. Na długo przed tym, zanim kapitalistyczny duch protestantyzmu opanował kontynent, w Wenecji, mieście handlu i kupców, pośredniczącej między Europą i Orientem, panował mit awansu społecznego – świadomość, że pracowitość i spryt są ważniejsze od pochodzenia. Najjaśniejsza, ojczyzna pierwszych dziennikarzy, drukarnia całej Europy, była pierwszym miejscem, gdzie zrozumiano niebezpieczną siłę słowa i zaczęto karać za to, co dzisiaj nazwalibyśmy „mową nienawiści".

To, co w Wenecji pojawiało się jako niegroźne – jak pierwsze żydowskie getto powstałe z praktycznych, a nie ideologicznych przyczyn – mogło być dla Europy fragmentem wróżby o jej przyszłości. W średniowieczu to przez Wenecję przywędrowała na kontynent epidemia dżumy. I tam też dwieście lat później pewien lekarz sporządził „kwintesencję" zarazka czarnej śmierci do zastosowania przeciwko Turkom – podjął pierwszą w dziejach ludzkości próbę użycia broni biologicznej.

Stamtąd wyruszył w swą podróż Marco Polo, który rozpoczął epokę wielkich odkryć geograficznych dwa wieki przed resztą Europy. Wenecjanie zaczęli wcześniej nie tylko poznawać, ale i podbijać nowe terytoria; w budowaniu swego imperium wyprzedzili Hiszpanów, Portugalczyków, Holendrów i Anglików. I jako pierwsi zaczęli słabnąć pod ciężarem własnej potęgi. Kolonialne zdobycze uczyniły jej mieszkańców rozleniwionymi, a na ich państwo ściągnęły serię wojen, które podkopały potęgę Najjaśniejszej.

Anglicy, którzy w XIX wieku podróżowali do Wenecji, wracali stamtąd przygnębieni i zaniepokojeni, jakby atmosfera miasta będącego już tylko wspomnieniem własnej potęgi, upadłego imperium budziła w nich przeczucia co do niedalekiego kresu ich własnej kolonialnej potęgi. Ukochany syn Wenecji, Casanova, folgował swoim seksualnym potrzebom, zanim stało się to modne we wszystkich mających dopiero odkryć uroki hedonizmu stolicach rozpusty. To w Wenecji Zygmuntowi Freudowi przyśnił się pod koniec XIX wieku sen, który był przepowiednią na nadchodzące stulecie – płynący przez lagunę okręt wojenny.

Stolica pozorów

Na wiele wieków, zanim ten los spotkał inne wielkie europejskie miasta, Wenecja przestała być domem jej mieszkańców, a stała się przystanią dla turystów. Już teraz mieszka w niej nie więcej niż 30 tysięcy ludzi; demografowie szacują, że ostatni Wenecjanin zgasi za sobą światło w 2030 r. Już w XVIII wieku żartowano, że nazwa „Wenecja" pochodzi od łacińskiego powiedzenia „veni etiam" – przyjedź znowu. W pewnym sensie Najjaśniejsza była predestynowana do tego, by stać się turystyczną rekwizytornią. Od początku była miastem masek i pozorów, fasad i przedstawień. Dla jej mieszkańców najbardziej liczyło się to, jak budynek wygląda od frontu, wnętrzem nie zawracano sobie specjalnie głowy.

Stała się europejską stolicą mody, blichtru i pozorów, bo dla Wenecjan strój codzienny był przebraniem. Nic dziwnego, skoro opanowała ją obsesją karnawału, z kilku tygodni przeciągającego się czasami do sześciu miesięcy. W swoim kalendarzu miała więcej świąt niż dni, tak że musiała obchodzić po kilka naraz. Pewien podróżnik zanotował, że podczas weneckiego karnawału spotykał ubrane w maski matki karmiące piersią zamaskowane niemowlęta.

Była siedzibą pierwszego w Europie budynku, który nie pełnił innych funkcji niż teatru, na swej małej powierzchni posiadała w pewnym momencie więcej teatrów niż Paryż i Londyn razem wzięte. Bo też wszyscy Wenecjanie byli członkami jednej, wielkiej teatralnej trupy. To dlatego, a nie z pragnienia sprawiedliwości, zakochali się w sądowych procesach. Przygotowując się do odegrania w nich swojej roli, korzystali często z pomocy zawodowych aktorów, którzy uczyli ich, jak wykonywać efektowne gesty i przekonująco przemawiać. Czyli zachowywać się tak jak Wenecja: sprawiać pozory, robić dobre wrażenie i jednocześnie świetnie się przy tym bawić.

Najjaśniejsza, powiedz przecie

I tak jak Europa kilka wieków później Najjaśniejsza zaczęła tworzyć i kultywować własny mit, przekonywać resztę świata o swoim znaczeniu, poszukiwać kolejnych, mających coraz mniej wspólnego z rzeczywistością, genealogii i korzeni, robić wszystko, by błyszczeć w oczach świata tym bardziej uparcie, im w rzeczywistości robiła się słabsza. Kiedy jej zabytki zaczęły niszczeć, a podnoszący się poziom mórz sprawił, że zaczął jej grozić los Atlantydy, na ratunek Wenecji rzuciła się armia wyposażonych w najnowsze zdobycze technologii naukowców i konserwatorów próbujących sztucznie podtrzymać przy życiu jej starzejące się ciało. Jakby uwierzyli w mit o wiecznie odradzającym się feniksie, do którego Wenecjanie porównywali Najjaśniejszą. Jakby nie rozumieli, że to tylko mit. Że praw natury, którym od zawsze podlegało miasto na wodzie, nie da się oszukać.

Wenecja, miasto, które ogląda własne odbicie w wodzie, była pierwszym ośrodkiem na komercyjną skalę produkującym lustra. I właśnie lustrem, tyle że zaczarowanym, jest dla reszty Europy. Temu, kto w nie spojrzy, opowiada o przyszłości kontynentu. Teraz, kiedy tonie, tak samo jak wówczas, gdy była urzekająco piękna, a potem starzała się, słabła i coraz częściej sama zapominała, że udaje i się zgrywa, jest czymś więcej niż symbolem. Jest tym, czym była zawsze – zanurzoną w tajemniczej mgle wróżbą z kamieni. Patrząc na nią, możemy więc tylko powtarzać razem z Bolcem z „Chłopaki nie płaczą": zaraz się zacznie. Za chwilę się rozkręci.

Podczas pisania tekstu korzystałem z książki Petera Ackroyda „Wenecja. Biografia"

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy