Bolec uwielbiał gangsterskie filmy. Pościgi, strzelaniny, wojny gangów były jego chlebem powszednim. Właśnie wypożyczył nowy, zaj... film „Śmierć w Wenecji". Nieźle brzmi, co? Już po kilkunastu minutach grany przez stworzonego do tej roli Michała Milowicza Bolec musiał uspokajać swoich zniecierpliwionych towarzyszy: spokojnie panowie, zaraz się zacznie, za chwilę się rozkręci.
Jest w tej scenie z filmu „Chłopaki nie płaczą" coś z trwającego ponad tysiąc lat stosunku reszty Europy do Wenecji. Pełne napięcia wyczekiwanie; świadomość, że jeżeli coś się zacznie, to właśnie tam, i jak już się rozkręci, to zaraz wciągnie w swój wir cały kontynent. Oczekiwanie na śmierć, obecną nie tylko w tytule opowiadania Tomasza Manna i filmu Luchino Viscontiego, ale wpisaną w naturę i przeznaczenie miasta, które właśnie przeżywa największą od pół wieku powódź.
Bo choćby udało się ją odeprzeć, to Wenecja przecież i tak w końcu będzie musiała kiedyś umrzeć. Jak każdy żywy organizm.
Miasto z ciała i krwi
La Serenissima, Najjaśniejsza, jak czule zwracali się do niej mieszkańcy i przyjezdni, od samego początku bardziej przypominała ciało człowieka niż jego martwy twór. Jak ludzki organizm składa się w ogromnej części z wody. Jej głową są nabrzeża, ramionami – obszary wysunięte ku morzu, żyłami – kanały, sercem – miasto, a intymnymi narządami, do których przed Napoleonem nie zbliżył się żaden obcy władca – Pałac Dożów i bazylika Świętego Marka. Wenecja ma nie tylko ciało, ale i charakter – jest łagodna, ciekawa i smutna. I jak każde żywe stworzenie – śmiertelna. Jej upadek wieszczono nawet u szczytu weneckiej potęgi.
Nie mogło być inaczej, skoro powstawała nie według planu człowieka, ale zgodnie z regułami, które ustalał błotnisty grunt laguny. Kolejne rozrzucone po niej, cierpliwie osuszane wysepki wynurzały się w rytmie, który dyktowała przyroda, a następnie łączyły się miastami i kanałami. Gdyby spojrzeć na ten proces z góry i w wielokrotnym przyspieszeniu, przypominałby łączenie się komórek poczynającego się do życia stworzenia.