Mimo że wkrótce potem pod wpływem politycznej nawałnicy, jaka przetoczyła się po jego słowach, przeprosił za nie, sygnał dał czytelny: mam potężny oręż i nie zawaham się go użyć.
Na wypowiedzenie takich słów szefa ZNP nie stać byłoby jeszcze miesiąc i dwa miesiące temu. Wydawało się, że upolityczniony przywódca związku nauczycieli rozgrywa swój spór z rządem, mając poparcie jedynie mniejszej części środowiska nauczycielskiego, i przypisuje sobie siłę sprawczą, której w gruncie rzeczy nie posiada.
Referenda strajkowe nawet w szkołach, w których wypływy związków Broniarza są niewielkie, zmieniły wszystko. Zdecydowana większość nauczycieli poparła protest, a najsłabszy wynik uzyskany w jednej z gmin w Zachodniopomorskiem to „jedynie" 82. To świadczy o determinacji nauczycieli. Broniarz poczuł moc, z łatwością odrzucając zarzuty polityków PiS, że reprezentuje jedynie postulaty uzwiązkowionej mniejszości.
Radykalizacji nastrojów nauczycieli pomógł zresztą sam rząd. Rozwijanie kolejnych programów socjalnych i niefortunne wypowiedzi polityków prawicy, takich jak Krzysztofa Szczerskiego o 500+, zrobiły swoje.
Do nauczycielskiego protestu ze zrozumieniem, a nawet pozytywną neutralnością podeszli rodzice. Im też trudno zrozumieć, dlaczego w kraju, w którym uruchamia się wielomiliardowe programy socjalne, tak istotna dla interesów państwa grupa zawodowa, która odpowiada za wykształcenie obywateli, pozostaje na marginesie przemian dokonujących się obecnie w Polsce.
Zrozumienie rodziców plus duża liczba nauczycielskich szabel to sporo, aby pójść na wojnę z rządem. Jednak radykalizm tego rodzaju sporów ma swoje granice. Wytycza ją dobro dzieci i systemowa przewidywalność. Broniarz, licytując się z rządem, przedstawił alternatywę. Biorąc uczniów na zakładników, zapowiedział, że odpowiedzią na niespełnienie postulatów będzie anarchizacja systemu edukacji.