Nie dziwi mnie, że sąd odmówił Grażynie Szapołowskiej przywrócenia do pracy, gdyż etat to nie małżeństwo do grobowej deski. Przy zawieraniu takiej umowy każdy powinien zdawać sobie sprawę, że od pierwszego do ostatniego dnia zatrudnienia ma obowiązek sumiennie i starannie wykonywać swoje obowiązki oraz dbać o dobro swojego pracodawcy. Dziwi mnie zaś tupet artystki, która domagała się przywrócenia do pracy i wypłaty wynagrodzenia za okres po zwolnieniu.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że wystawienie do wiatru widzów to nie tylko skandal, ale także ciężkie naruszenie obowiązków pracowniczych zasługujące na zwolnienie w trybie dyscyplinarnym. Bez znaczenia jest tu zresztą to, że akcja tej farsy toczy się w Teatrze Narodowym, a nie warzywniaku, czy skupie złomu.

Trudno dziwić się Janowi Englertowi, który przecież nie tylko zarządza Teatrem Narodowym, ale także często występuje na jego deskach. Tymczasem przyszło mu odegrać rolę przedstawiciela ginącego świata sztuki i odwołać przedstawienie z powodu kaprysu gwiazdy, która zamiast misterium, wybrała lans w telewizyjnym show.

Nie przyjmuję argumentu, że w Narodowym panują podwójne standardy i przedstawienia Beaty Ścibakówny (prywatnie żony Englerta), czy Dominiki Kluźniak były przekładane, gdy kolidowały z ich medialnymi zobowiązaniami. Za każdym razem i w każdym przypadku, to pracodawca decyduje komu pozwala na konkurencyjną działalność. Jeśli pracownikowi się to nie podoba to powinien zmienić pracę.

Inni artyści, ciągle zatrudnieni na etatach mogą tylko podziękować Szapołowskiej za jej ostatni występ w Narodowym. Kilka miesięcy później Sejm przyjął nowelizację ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, która teraz mówi wprost: artysta musi mieć zgodę dyrektora na podjęcie dodatkowego zatrudnienia. Każda najmniejsza nawet „fucha" bez zgody szefa, może skończyć się dyscyplinarką. Dyrektor nie musi wtedy nawet czekać dnia, gdy przyjdzie mu odwołać przedstawienie.