W ostatnim czasie w mediach toczy się ożywiona dyskusja na temat modelu kształcenia prawników, w tym dopuszczalności dzielenia studiów prawniczych na dwa stopnie (licencjackie i magisterskie) i możliwości podejmowania studiów II stopnia na prawie przez absolwentów innych kierunków. Zadziwiające jest przy tym to, że dyskusja ta ma charakter jednostronny, przytaczane są rozliczne argumenty przemawiające przeciwko takim eksperymentom.
Brakuje natomiast opinii bardziej wyważonych lub też wprost sprzyjających nowym pomysłom. A przecież trudno zakładać, że nie mają one w ogóle zwolenników, skoro pojawiają się już pierwsze możliwości podejmowania studiów prawniczych II stopnia, zarówno w uczelniach prywatnych, jak i publicznych. Warto więc może przyjrzeć się problemowi nieco głębiej i próbować przynajmniej przebić się przez grubą warstwę emocji i czarnowidztwa bijących z wypowiedzi przedstawicieli nauki prawa, judykatury, palestry i innych zawodów prawniczych.
Bezpośrednim impulsem do napisania tego tekstu stał się artykuł pt. „Magister prawa po licencjacie z geografii" ("Rzeczpospolita" z 26 października br.), z którego dowiedzieć się można, jak wielkie szkody społeczne przyniesie podejmowanie tzw. uzupełniających studiów prawniczych. Na razie dyskusja toczy się wokół samej idei i nie wychodzi poza zakres założeń ogólnych. Być może warto byłoby spojrzeć do programów studiów i dopiero po ich analizie formułować zastrzeżenia i oskarżać władze poszczególnych uczelni o co najmniej oszukiwanie przyszłych adeptów praktyki prawniczej, rzekomo mniej wartościowych od tych, którzy pozyskali zawód w toku studiów jednolitych. Nie chcąc jednak odbiegać od ogólnego tonu i retoryki wypowiedzi cytowanych na łamach prasy, pragnę również ograniczyć swe rozważania do kwestii natury ogólnej.
Jawna dyskryminacja
Przede wszystkim zacząć należy od spostrzeżenia, że szczęśliwie nikt już nie próbuje uzasadniać, jak to miało miejsce wcześniej, że absolwenci studiów prawniczych II stopnia posiadać będą inny status prawny aniżeli absolwenci studiów jednolitych pięcioletnich. Obowiązujące przepisy prawne po prostu nie pozwalają na takie różnicowanie. Obecnie co najwyżej formułuje się wnioski o zmianie prawa w tym zakresie. I tu również z zadowoleniem należałoby przyjąć zmianę tonu wypowiedzi. Raczej nie słyszy się już propozycji, aby w przepisach ustrojowych regulujących poszczególne zawody prawnicze wprowadzić jako przesłankę ubiegania się o wykonywanie danego zawodu (w tym np. przyjęcia na aplikację) wymogu ukończenia studiów pięcioletnich, bo taki wymóg miałby charakter jawnie dyskryminujący.
Spotkać można natomiast wypowiedzi idące w kierunku zablokowania rozbicia studiów prawniczych na etapy. Postulat ten – w przeciwieństwie do poprzedniego – może i pewnie powinien podlegać rzeczowej dyskusji i ocenie środowiska prawniczego. Dopóki jednak stosowne zmiany nie zostaną wprowadzone, nie ma żadnych podstaw do różnicowania statusu magistrów prawa. Prawdopodobnie najważniejszym problemem, z jakim należy się zmierzyć, jest jakość wykształcenia przyszłego prawnika. To ona w największym stopniu zadecyduje o losach i karierze zawodowej absolwenta, to ona decyduje o atrakcyjności zarówno samego kierunku, jak i poszczególnych wydziałów posiadających w swej ofercie studia prawnicze. Jest oczywiście wiele czynników determinujących jakość kształcenia. Wymienić należałoby wśród nich przede wszystkim jakość kadry, przestrzeganie pewnych standardów związanych z procesem kształcenia, jak też kwestie programu studiów i stosowanych metod nauczania. I choć niektóre z czynników mających wpływ na jakość kształcenia nie zawsze zależą od uczelni (np. ogólny poziom wykształcenia średniego czy nakłady na szkolnictwo wyższe), to jednak na niej spoczywa główny ciężar i odpowiedzialność za poziom merytoryczny jej absolwentów. W dyskusji na temat modelu edukacji prawniczej dominuje troska właśnie o ten poziom.