Ciągle nie możemy się otrząsnąć po wielkiej rewolucji przedszkolnej, kiedy to ustawodawca jednym cięciem zmienił zasady pobierania opłat za pobyt dzieci. Stracili wszyscy. Rodzice, którzy albo muszą płacić więcej, albo wykonywać karkołomne machinacje, aby wcześniej odbierać dzieci z przedszkoli. Gminy, które na skutek działań oszczędnych rodziców dostają mniej pieniędzy.

Podobne skutki przyniosły inne rewolucje, które znamy pod hasłami: „6-latki w szkołach” oraz „refundacja leków”. Skończyły się bałaganem i pospiesznymi nowelizacjami ustawy, które usiłowały prostować to, co wykrzywiły ustawy w pierwotnej wersji.
Teraz czas przyszedł na śmieci. Filozofia tej kolejnej rewolucji jest prosta. O wywozie naszych śmieci będzie myśleć za nas gmina. To ona wybierze firmę śmieciową i zadba, co dalej z odpadami się stanie. My mamy tylko zapłacić.

Problem w tym, że przepisy ustawy są niejasne i nawet sami autorzy nie wiedzą, jak to z tymi śmieciami naprawdę będzie, kiedy to 1 lipca wybije godzina zero. Tymczasem obawy są potężne i jak najbardziej uzasadnione. Mimo że przepisy jeszcze nie weszły w życie, już je znowelizowano, a resort środowiska wydał 30 interpretacji, jak nową ustawę powinniśmy rozumieć. Na przykład w zawiły sposób usiłuje wytłumaczyć gminom, jak rozpoznać odpady suche, a jak mokre, jak je segregować i jakim kodem opatrzyć. A wiadomo, że im dalej w las, tym więcej drzew, więc spodziewane są kolejne wyjaśnienia i wyjaśnienia do wyjaśnień.

Łatwiej nie będzie też mieszkańcom. Nie tylko zapłacą więcej za wywóz śmieci, ale czasem – wtedy, gdy prowadzą w domu jednoosobową firmę – zapłacą za odpady podwójnie (nawet jeżeli owa firma odpadów w ogóle nie produkuje). No i jeszcze muszą koniecznie złożyć specjalne sprawozdanie dla Unii Europejskiej. Bo brak sprawozdania to grzywna.

Rewolucja wymaga ofiar, do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Szkoda, że tymi ofiarami zawsze jesteśmy my. Bo za bezmyślność, brak wyobraźni i niechlujstwo legislacyjne jeszcze nikt w III RP nie odpowiadał.