Kilka tygodni temu objął pan stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Pierwsze koty za płoty, pierwsze raporty pokontrolne ujawnione, wyniki omówione. Łatwiej być prezesem NIK niż ministrem sprawiedliwości?
Krzysztof Kwiatkowski: Inaczej. Każda z tych funkcji odgrywa inną rolę. Prezes NIK kieruje instytucją kontrolującą tych, którzy wydają publiczne pieniądze i wykonują (lub nie) swoje ustawowe zadania. Minister to władza wykonawcza. Tam podejmuje się decyzje o wykonywaniu zadań za publiczne pieniądze.
Jako minister sprawiedliwości mógł pan jednym podpisem pod rozporządzeniem zmienić rzeczywistość, np. zlikwidować czy zreorganizować najmniejsze sądy w Polsce. Jako prezes NIK może pan najwyżej wytknąć błędy, niedociągnięcia, a kontrolowany albo zechce je naprawić, albo nie.
Nie zgadzam się. Większość wniosków płynących z konkretnych kontroli jest szybko wdrażana w życie. Często niemal na bieżąco. Tak było na przykład podczas ostatniej kontroli dotyczącej uzyskiwania i przetwarzania danych z billingów. Kiedy wyszło na jaw, że czasami prokuratorzy nie informowali osób, których billingi pozyskali – choć powinni to zrobić nie później niż przed zakończeniem postępowania – to błyskawicznie nadrabiali zaległości, jeszcze podczas trwania kontroli.
Nieprawidłowości wykryliśmy też w działaniach sądów. Próbowały one w sprawach cywilnych pozyskiwać informacje z billingów bez zgody abonenta albo sięgać po treści esemesów w sprawach rozwodowych, na co prawo nie zezwala. Sygnał dotarł do ministra sprawiedliwości i prezesa sądu okręgowego. Błędy szybko naprawiono.