Znajoma opowiadała mi ostatnio taką historię. Została wezwana w charakterze świadka do sądu pracy. Klasyczny spór zwolnionego z pracodawcą. Było to dla niej pewnym zaskoczeniem, bo w starej firmie nie pracuje już kilka lat, co więcej, nie zna zwolnionego, nawet nie pamięta, jak wygląda.
Na miejscu okazało się, że do sądu zostali wezwani też inni pracujący ze zwolnionym w tamtym czasie. Sędziemu nie udało się wysłuchać wszystkich. Znajoma czekała przed salą blisko trzy godziny, na darmo. Nie poszła też do pracy. Sąd wyznaczył kolejny termin na koniec września.
I jak się okazuje, taka praktyka jest dość powszechna. Ostatnio na łamach „Rz" opisywaliśmy historię o podobnym scenariuszu. Kobieta domaga się od pracodawcy odszkodowania za to, że została zwolniona tuż po urlopie wychowawczym. Zarzuca mu, że dostała wypowiedzenie właśnie z tego powodu.
Pierwsza rozprawa odbyła się na początku ubiegłego roku. Teraz sąd, po przesłuchaniu świadka, odroczył przesłuchiwanie dalszych kilkunastu do końca listopada i pewnie na tym się nie skończy. Bo sędzia powiedziała, że nie może przecież jedną sprawą zajmować się cały dzień. Prosty spór potrwa więc kilka lat, chyba że ktoś się wcześniej zniechęci lub nabierze większej skłonności do ugody, zmęczony zbyt długim czekaniem na sprawiedliwość. A może o to właśnie chodzi.
Pewnie stałych bywalców sądów takie historie nie bulwersują. Przywykli. Ja w sądzie bywam coraz rzadziej, więc ciągle przechodzi mnie dreszcz, tym większy, gdy słyszę o sądowej praktyce „napoczynania spraw" w celach statystyczno-sprawozdawczych, a potem niech sobie leżą, i o danych, które pokazują, że w sądach pracy rośnie liczba spraw trwających dłużej niż rok.