Nie mam nic przeciwko porządnemu wynagradzaniu sędziów, zwłaszcza z sądów wyższego szczebla, a więc wyselekcjonowanych, doświadczonych. Trzeba jednak pamiętać, że kiesa publiczna nie jest bez dna, a Polska to wciąż kraj na dorobku. Co więcej, miliony Polaków, w tym setki tysięcy dobrze wykształconych, w ogóle nie mają pracy, a zdobycie etatu w tych latach graniczy z cudem. A przecież każdy zatrudniony ma prawo do godnego wynagrodzenia.
Można wprawdzie znaleźć kilka argumentów za przywilejem sędziowskim, bo inaczej tego przepisu nazwać się nie da, ale można zaraz zapytać: dlaczego inne ważne zawody, np. lekarze czy profesura, go nie mają?
Fakt, że konstytucja wymienia tylko sędziów, ma pewnie jakąś wartość w sporze przed Trybunałem Konstytucyjnym, ale czy ma tę wartość przed trybunałem opinii publicznej? Wątpię, jeśli zważyć mierne raczej efekty polskiego sądownictwa. A na przywilej trzeba sobie zasłużyć – czy to osobistymi walorami, czy to pracą.
Konstytucyjny przywilej używany jest jako argument również w związku z najnowszymi propozycjami Ministerstwa Finansów dotyczącymi waloryzacji sędziowskich pensji. Ma ona zapobiec narastaniu różnicy między wynagrodzeniem sędziego a pensją przeciętnego Polaka i przynieść określone oszczędności. Jeśli o te oszczędności chodzi, to nie traktowałbym ich z ironią, gdyż wydanie każdej publicznej (czyli wpłaconej przez podatników) złotówki wymaga uzasadnienia.
Zmiana spowodowałaby, że sędzia sądu rejonowego zarabiałby w 2015 r. 7944 zł zamiast 8130 zł (obecnie ma 7766 zł), a sędzia sądu apelacyjnego 12 414 zł, a nie 12 810 zł (obecnie 12 236 zł). Nie twierdzę, że 200–400 zł miesięcznie jest bez znaczenia, nie mam jednak wątpliwości, że taka modyfikacja nie jest ciosem w godziwe wynagrodzenie, także sędziego.