Kursy czy „rok zerowy" dla niedoszłych maturzystów dobrze umówione i uczciwie prowadzone mogłyby przybliżać do osiągnięcia efektów kształcenia wymaganych na studiach. Zwłaszcza skoro zalegalizowano poszerzanie bazy dochodowej uczelni na certyfikowanie efektów uzyskanych poza studiami.
Oburzenie medialno-ministerialne wywołane „przyjmowaniem na studia osób bez matury" i opisane w „Rzeczpospolitej" z 8 sierpnia wymaga komentarza. Z jednej strony zarzuty „nabakierstwa" z prawem mogą być przedwczesnym uproszczeniem. Z drugiej zaś przemilczenie sprawy może jednak sprzyjać nadużyciom zaufania młodzieży czy wręcz wyłudzeniom. Przede wszystkim jednak należy wskazać, że w problemie owych „kursów" jak w soczewce skupia się istota wad polskiego szkolnictwa wyższego.
Rok zero i wolny słuchacz
Na wstępie zauważmy, że mechanizm tzw. roku zerowego rozumiany jako możliwość nabycia poza studiami kompetencji, których certyfikacja przybliżająca uzyskanie dyplomu, odbywa się już w toku studiów, jest – co do zasady – zbliżony do wprowadzonego nowelizacją Prawa o szkolnictwie wyższym (PSW) z lipca br. tzw. potwierdzania „efektów uczelnia się". Ten ciekawy pomysł, jak pobierać opłaty nie za kształcenie, ale za certyfikowanie tego, co już student skądinąd potrafi, ale co musi lub chciałby „zalegalizować" dyplomem, pojawił się właśnie „na niżu", a nie w szczycie demograficznej hossy.
Po drugie, instytucja „wolnego słuchacza" (jako osoby, która nie spełnia wymogów podjęcia studiów, ale może próbować swych sił na zajęciach, by – po spełnieniu tych wymogów – skorzystać z zaliczenia kolejnych wymogów formalnych w krótszym czasie) ma głębokie tradycje i to bynajmniej nie w uczelniach niepublicznych. Czy od zawsze była patogenna? Na podobnych zasadach kandydat, który nie dostał się na „bezpłatne" studia stacjonarne, więc statystycznie słabiej przygotowany do studiowania, ale podjął odpłatne studia niestacjonarne nawet ze średnią maturalną możliwie najniższą, mógł na wielu uczelniach po zdaniu tego egzaminu awansować na rok wyższy, korzystając z zajęć już zaliczonych na niestacjonarnych. Dlaczego rozwinięcie tego mechanizmu poza jedynie wizerunkowo znaczącą granicę „niedostosowania się do klucza maturalnego na dany rok" (zwaną wciąż dla niepoznaki „egzaminem dojrzałości") dziś tak irytuje?
Procedury ?nad efektami
Czy może stanowi dowód, że to nie tyle pozyskiwanie wiedzy i umiejętności stanowi realne sedno polskiego szkolnictwa wyższego, ale raczej zgodne z procedurami przeskakiwanie kolejnych przeszkód zaliczeniowo-punktowych na zorganizowanej w etatystyczno-korporacyjnym stylu drodze do dyplomu?